czwartek, 9 maja 2019

Barcelona 2018/19 - (niby) podsumowanie

O ile po pierwszym sezonie można było (a nawet należało) wstrzymać się z osądami i oceną pracy Valverde, rozliczaniem go, o tyle pełne dwa sezon dostarczyły na tyle materiału poglądowego, by dokonać podsumowania jego kadencji w klubie. W porównaniu do punktowej rozpiski, którą przygotowałem rok temu, pewne kwestie uległy wykrystalizowaniu, pewne zaś mniejszej lub większej zmianie. A tym, co zmianie (niestety) nie uległo, jest kolejna kompromitująca porażka w dwumeczu Ligi Mistrzów, która notabene pchnęła (bo raczej nie natchnęła) mnie do przelania na papier (a potem na "wirtualny papier") swoich myśli, wniosków i obserwacji. Przy czym wszystkie negatywne emocje z wtorkowego wieczoru zdążyły się już ulotnić, więc tekst powstaje "na chłodno".



Na wstępie, cholernie trudno jest ocenić pracę trenera, który w ciągu dwóch lat pracy w cuglach wygrywa wszystko na krajowym podwórku, notuje rewelacyjne wyniki, ma na koncie raptem kilka porażek na +/- 100 rozegranych spotkań w roli szkoleniowca we wszystkich rozgrywkach, a z drugiej strony wśród tych nielicznych klęsk może sobie "przypisać" dwie, które z całą pewnością można uznać za jedne z największych upokorzeń w "nowożytnej" historii Barcelony i które na trwałe zapiszą się w pamięci kibiców (nie tylko Dumy Katalonii) na całym świecie i w annałach futbolu. Nawet nie próbuję roztrząsać, czy te dwie skrajności jakkolwiek się równoważą. Faktem jest natomiast, że dla kibica Barcy, oglądającego z niesmakiem przez trzy lata z rzędu, jak Sergio Ramos podnosi do góry puchar za zwycięstwo w najważniejszych klubowych rozgrywkach świata, to właśnie Liga Mistrzów stała się obiektem pożądania, celem nadrzędnym. Liga i Puchar Króla spowszedniały, "przejadły się" (która to? Ósma w ciągu jedenastu sezonów? Nuuudaaa, Panie). Marginalizacja, czy wręcz deprecjacja La Liga (czego, na marginesie, nie rozumiem) na rzecz ponownego sukcesu w Europie (co absolutnie mnie nie dziwi) - takie stanowiska przyjmowała wg moich obserwacji przed i w trakcie sezonu większość Cules. I z tej perspektywy wszelakie osiągnięcia Ernesto (które rzecz jasna miał) odejdą, jeśli już nie odeszły, w niepamięć. Jedną kompromitację dało się przykryć triumfem w Champions League rok później - nawet, jeśli sukces ten zrodziłby się w bólach, w ciężkostrawnym stylu. Zamiast tego trupa przykryto świeżym trupem, w efekcie powstał odór nie do zniesienia, który jeszcze długo będzie ciągnął się za Valverde. Nie żebym napisał coś odkrywczego - tak po prostu działa natura kibica. "Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz". W tak wielkim klubie do tego powiedzonka należałoby dodać "najważniejszy" przez słówkiem "mecz". Przez kilka miesięcy takowym w odniesieniu do byłego szkoleniowca Athleticu była Roma. Teraz w świadomości fana Blaugrany będzie klęska na Anfield. To coś, co ostatecznie przelało czarę goryczy, i tak obficie wypełnioną.

Mam przed oczami i w pamięci wszystko, co wypisywałem w trakcie ubiegłorocznego podsumowania, a także sporo moich pozytywnych i negatywnych wpisów i obserwacji, zebranych w trakcie tych dwóch sezonów. Mając to na uwadze, postaram się rozliczyć z Ernesto oraz moimi spostrzeżeniami, zastrzeżeniami i oczekiwaniami wobec jego pracy. 

Punkt pierwszy programu: Luis Suarez. Wciąż dostarcza cyferki, tylko... czy wyłącznie do tego ma się ograniczać rola środkowego napastnika w Barcelonie? Spójrzmy na to szerzej: Eto'o, Villa czy Zlatan w swoim jedynym sezonie robili co najmniej dobre liczby. Co więcej, również skrzydłowi, począwszy od Neymara, przez Dembele (gdy jest zdrowy), Pedro czy nawet często krytykowanego Alexisa statystycznie produkowali gole i asysty. Co więcej x2: nawet Fabregas w roli fałszywej dziewiątki regularnie znajdował się w scoresheecie. Co więcej x3: także gracze pierwszej linii z La Masii jak Bojan, Deulofeu, Tello, Cuenca czy Munir mieli swoje momenty, kiedy dokładali swoje bramkowe czy asystowe cegiełki. Wystarczyło otoczyć ich "Once de Galą". W tym klubie po prostu napastnik zawsze będzie miał na tyle okazji, by punktować w kanadyjce, tak samo jak w Bayernie, Realu, PSG czy City. Nie chcę w żaden sposób umniejszać Suarezowi czy innym byłym snajperom Barcy ich dokonań, ale nie da się ukryć, iż strzelenie +20 goli w lidze jest dla napastnika łatwiejszym zadaniem w Barcelonie niż w Valencii, Sevilli czy Villarrealu. Za dużo dobrych graczy na metr kwadratowy plus ten najlepszy w historii. Abstrahując zaś od goli, chyba każdy widzi, jak jego all-round performance poszedł w dół w porównaniu do 2-3 pierwszych sezonów w Barcelonie. Stracił dynamikę i czucie piłki, stracił nieprzewidywalność, stracił ten swój charakterystyczny drybling z przepuszczeniem piłki między nogami obrońcy czy obrót przy przyjęciu, stracił pierwszy kontakt, stracił zdolność do gry kombinacyjnej i posyłania przecinających ostatnich podań. Z atutów, które mu się ostały, można wymienić jedynie zaangażowanie, komunikowanie się z Leo bez słów i świadomość przestrzenną.

Na osobny akapit zasługuje jego dorobek na arenie europejskiej. Otóż jak w Hiszpanii wciąż zapewnia worek goli, tak bilans Suareza w Lidze Mistrzów za kadencji Valverde jest koszmarny. W 20 spotkaniach do siatki trafił... dwa razy. A gdyby tak dodać sezon 16/17, to dostaniemy równie "imponujący" wynik: 29 spotkań i całe 5 bramek. Jeszcze gorzej wygląda jego wyjazdowa abstynencja, gdzie bramkowa posucha rozciągnęła się na 18 (!!!) meczów. Ostatni raz poza Camp Nou strzelił na inaugurację 15/16 w pierwszej kolejce z Romą. Myślę, że ten dorobek nie wymaga dodatkowego komentarza. Rok temu pisałem o Luisito jako o świętej krowie, która wychodzi na pastwisko, a nie daje mleka (takiego porównania nie użyłem, przyszło mi teraz do głowy :D). Niestety, nic się w tej materii nie zmieniło. Wówczas ignorowany był Paco, choć prezentował się wyraźnie lepiej (presezon, te nieliczne spotkania, które dostał) niż w rozgrywkach 16/17 (jeszcze za Lucho), z kolei obecnie nie odciążyli go ani Munir jesienią (jeden mecz w 11-ste z Leganes), ani Boateng wiosną (60 minut z Valladolid i 2x90 na koniec sezonu przy praktycznie klepniętym tytule). Bez klasycznego środkowego napastnika próbowaliśmy zagrać może ze 2-3 razy. Na 36 rozegranych kolejek, Suarez wystąpił w 3 meczach, z czego 2 razy wchodził z ławki, 2 razy był zmieniany (na ostatnie 10 minut), a 29 rozegrał w pełnym wymiarze czasowym.W Champions League jeśli tylko wyszedł na boisko, to grał od pierwszej do ostatniej minuty. Pozbycie się sensownego zmiennika, który wcześniej bywał regularnie pomijany, a obecnie jest wśród czołowych strzelców Bundesligi (i sprawdza się w roli dżokera z ławki, o co go nie podejrzewałem, a co mogłoby nam się przydać) i zamienienie go na dwóch średniaków, spośród których obaj spędzili tu tylko po rundzie, nie było najlepszym pomysłem. Podobnie jak brak szukania innych rozwiązań, gdy twoja 9-tka jest daleka od optymalnej formy i nie oferuje zespołowi tyle, co dawniej.



Imponujące liczby Luisa Suareza

Chwalenia Valverde za dobre zmiany i pragmatyzm (co czyniłem w podsumowaniu przed rokiem) powoli przeistoczyło się w coś frustrującego. Reakcje szkoleniowca na niektóre boiskowe sytuacje stały się z czasem tak przewidywalne, ze nieraz miało się wrażenie, iż to nie nowy pomysł, a automatyzm, bezmyślne działanie. Roberto za Semedo przy niekorzystnym wyniku (często już w przerwie), oddychający rękawami Arthur zmieniany między 60. a 70. minutą przez energicznego Vidala, Coutinho za Dembele bądź Dembele za Coutinho. Ewentualnie Busi na ławkę przy bezpiecznym wyniku. No i Suarez nie do ruszenia niezależnie od wyniku. A ostatnia nowość to Semedo za Coutinho: raz przy 3:0 i raz przy 0:3. Seems legit. Drugi raz w LM dajemy się stłamsić na wyjeździe, mając gigantyczną zaliczkę z Camp Nou. Znów brakuje odwagi, by pokusić się o gola na wyjeździe, który jeśli nie zamknąłby sprawy, to przynajmniej skomplikowałby rywalom życie i uderzył w ich morale. I Roma, i Liverpool, zostawiły przy tym szalonym pressingu sporo miejsca za linią obrony. Zamiast wpuścić kogoś, kto mógłby to miejsce wykorzystać, ruszać na wolne pole czy choćby absorbować obrońców (Dembele/Malcom), Valverde wchodzi z prodefensywnymi zmianami. Niech by chociaż z braku opcji na ławce (czy tam zaufania do Malcoma) ten Semedo ze swoją dynamiką wszedł jako skrzydłowy. Ściągnięcie jedynego z pomocników idącego za kontrami (w dodatku bez kartki) zamiast któregoś z dwóch trzymających pozycję głębiej (obaj z kartkami) i wpuszczenie w jego miejsce kolejnego bez żadnej wartości w ostatniej trzeciej jeszcze mocniej ugodziło w kontry. Po wejściu Arthura, z nożem na gardle, Barca nie oddała ani jednego strzału. Najbardziej ofensywny piłkarz z ławki podniósł się z niej dopiero jako ostatni, gdy grunt pod nogami nie zaczynał się palić, a wręcz jarał się. Podobnie było z Dembele w Rzymie. Tymczasem Klopp wykorzystał ostatnią zmianę na wprowadzenie... napastnika. Detale.

Spodziewałem się, że to pragmatyczne podejście i ukierunkowanie stricte na wynik miało w ubiegłbym sezonie swoje podłoże w odejściu Neymara. Bo "następca" sprowadzony został naprędce, tuż przed początkiem rozgrywek. W dodatku szybko złapał kontuzję. Bo dodatkowy pomocnik miał zapewnić większą kontrolę i stabilność w średnim i niskim bloku. Bo w 4-4-2 ze swobodą pozycyjną Leo miało nie dochodzić do większych dysfunkcji w strukturze zespołu, a jemu miało być łatwiej dostarczać piłki do Alby (i tak faktycznie było). Liczyłem, że w tym sezonie, po wdrożeniu do zespołu Cou i Ousmane'a, po zapoznaniu się ze wszystkimi graczami i "oczyszczeniu" szatni ze zbędnych piłkarzy (sam Valverde otwarcie przyznawał, że woli pracować z mniejszą kadrą), na Camp Nou wróci Juego de Posicion. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Ofensywny Semedo jest przywiązany do własnej połowy, Dembele gra raz z lewej, raz z prawej strony, na wykorzystanie pełni umiejętności i potencjału Coutinho pomysłu jak nie było, tak nie ma dalej, a w środku pola Arthur dubluje się pozycjami z Busquetsem (i/lub Rakiticiem), negatywnie wpływając na efektywność Sergio. Generalnie nasza druga linia cały sezon "gnieździła się" w jednej płaszczyźnie przed stoperami, co wielokrotnie utrudniało wyjście spod pressingu w pierwszej fazie ataku pozycyjnego. Sami blokowaliśmy sobie opcje przeniesienia gry wyżej. Jeśli nie udało się za pomocą Alby, Cou i czasem Suareza, to traciliśmy piłkę. W tym też przejawiało się asekuranctwo Valverde. Więcej ludzi głębiej, za linią piłki w posiadaniu zapewniało lepszą asekurację na wypadek straty. Oglądałem w poniedziałek City z Leicesterem. W tym meczu taki Foden nieustannie poruszał się między linią obrony a pomocy przeciwnika mniej więcej w prawej półprzestrzeni. Podobnie David Silva po przeciwnej stronie. U nas pomocnicy nie oferują opcji podania w ostatniej trzeciej. Także nie ruszają za kontrami (nieliczne wyjątki to Vidal i Alena), przez co rzadko kiedy mamy w nich nawet nie tyle przewagę liczebną, co choćby równowagę. O przewadze szybkościowej - czytaj: jej braku - (Cou, gruby Suarez) jeśli Alba nie zdąży się podłączyć, nawet nie warto wspominać. Pozostając przy świeżym meczu z Liverpoolem, jak wiele było sytuacji, w których Messi przedzierał się środkiem na połowę The Reds przez 20-30 metrów otoczony przez rywali? Całkiem sporo. Takie właśnie miał wsparcie (czytaj: znikome) od kolegów za linią środkową. I znów wróćmy na Anfield. Pierwszy gol. Pochodna pressingu, jasne, ale po odzyskaniu piłki przez Mane, Henderson nie stanął w miejscu i nie zaczął obserwować akcji, jak postąpiłby u nas Rakitic czy Arthur, tylko poszedł za nią. Co więcej, przesunął się do przodu, nim Alba zgrał piłkę.




I opłaciło mu się. Przed przerwą ten sam pomocnik oddał zablokowany strzał z obrębu szesnastki po cut-backu z lewej strony. W drugiej części dwa ataki z głębi Wijnalduma przyniosły z miejsca dwa gole. Nawet w samej końcówce meczu tenże Henderson znalazł się w naszym polu karnym, gdzie podawał do Mane. A czy którykolwiek z naszych środkowych pomocników dotknął piłkę w szesnastce Liverpoolu? Sprawdzam... Jeśli nie liczyć Roberto (który zaliczył dwa kontakty w pierwszej połowie, jeszcze jako obrońca) to tak, Rakitic. Jeden raz. I to wszystko. Pionowe ruchy pomocników i wejścia z głębi w szesnastkę w Barcelonie Valverde nie istnieją. 

Trudno o sukces w obecnym futbolu bez kolektywnego pressingu i umiejętności wychodzenia spod niego. To pierwsze, mając oszczędzającego się na akcje z piłką przy nodze Messiego, Ernesto świadomie odpuścił (mowa o szerszej perspektywie, nie wyłącznie o meczu na Anfield), stawiając na kompaktowe 4-4-2 i średni blok, co nawet przy bronieniu w ósemkę (bez "miniętych" wcześniej Leo i Suareza) zapewniało pewną stabilność i zamknięcie kluczowych stref centralnych. Na jakieś 90% rywali Barcelony to w zupełności wystarcza. Liverpool czy Roma były wśród tych 10%. Dodatkowy pomocnik nie zapewniał kontroli. Powiedziałbym wręcz, że obecność pomocnika X kosztem skrzydłowego Y zabijała nam szerokość, dynamikę i transition po odzyskaniu piłki. "Ryzyka" z ofensywnie usposobioną dwójką Coutinho-Dembele na bokach czteroosobowej drugiej linii w przeciwieństwie do ubiegłego sezonu już nie oglądaliśmy.

Miałem głęboką nadzieję, a wręcz przeświadczenie, że drugi sezon Valverde za sterami przyniesie ewolucję, progres, przejście z pragmatycznej piłki na atrakcyjny dla oka futbol. Nic takiego nie miało miejsca. Atak pozycyjny zaliczył może nie zjazd, ale stagnację (w odniesieniu do poprzedniej kampanii), fraza "wysoki pressing" na dobre odeszła z Camp Nou, zaś overload wciąż się pojawia, ale przed własną linią obrony, a nie rywala. Kadra, zgodnie z tym, czego oczekiwał Ernesto, została zredukowana do mniejszych rozmiarów. Natomiast nie przełożyło się to drastycznie na minuty dla graczy z Barcy B, z La Masii. Jedynie Alena doczekał się większej roli na wiosnę, acz on formalnie należy do pierwszego zespołu. Aż do momentu (nie)oficjalnego wygrania ligi nikt inny z barcelońskiej młodzieży nie posmakował minut w La Liga. Miranda po kiepskim występie z Levante w Pucharze Króla został całkiem zmarginalizowany jako zmiennik Alby, którego ten notabene cały sezon nie miał. Świetni Riqui, Monchu czy Collado sporo trenowali z pierwszym zespołem i... to wszystko. Z perspektywy kibica nie dostrzegłem w zarządzaniu zespołem przez Ernest tak na boisku, jak i poza nim wielu elementów wspólnych ze szkołą futbolu Cruyffa, z której ponoć się wywodzi i czerpie. 

Jedną z wielu myśli, które naszły mnie we wtorkowy wieczór, była ta, że być może to jest ten moment, kiedy należy zrobić coś, co zrobił Guardiola w 2008 roku zaraz po objęciu stanowiska. On wtedy lekką ręką podziękował za współpracę Deco czy Ronaldinho, kluczowym dotąd graczom, z których jednak domyślał się, że więcej nie wyciśnie. Dodatkowo obaj lubili prowadzić dość rozrywkowe życie. Akurat ten aspekt w przypadku obecnych graczy Barcelony odpada, ale warto się zastanowić, czy takie nowe rozdanie i wprowadzenie świeżej krwi (jak wtedy Busquets czy Pedro wyjęci z rezerw czy Keita i Alves z Sevilli) nie przyniosłoby korzyści i dało zastrzyk energii tej w gruncie rzeczy nasyconej przecież trofeami drużynie. Kogo przede wszystkim bym poświęcił? W pierwszej kolejności Suareza i Rakiticia. Obaj wszystko, co mieli najlepszego do zaoferowania, już klubowi oddali. Obaj są - co tu ukrywać - past prime, po trzydziestce, zaspokojeni sukcesami (co nie jest równoznaczne z tym, że odmawiam im zaangażowania - co to, to nie). I obu można zastąpić, niekoniecznie 1:1, ale na różne sposoby. Przemyślenia wymaga też sytuacja Coutinho czy Malcoma. Pozostaje pytanie, czyim zadaniem będzie poskładać ten - w jakimś stopniu z pewnością - rozbity mentalnie po tym upokorzeniu zespół. Czy będzie to już rola nowego szkoleniowca, czy też dalej Valverde i czy ktokolwiek by to nie był w ogóle posunie się do tak odważnego i drastycznego kroku?

Na sam koniec krótko o tym, jak sam widziałbym ten zespół. Pierwszy krok to odsunięcie Suareza przynajmniej od wyjściowej 11-stki i powrót Leo na 9-tkę. W ten sposób można wrócić do 4-3-3, od którego Ernesto odszedł z różnych powodów (najbardziej oczywisty - ewolucja sposobu gry i pozycji Messiego). Dlaczego? A choćby dlatego, że - przynajmniej w teorii - wydatnie pomogłoby nam to usprawnić pierwszą fazę pressingu. Leo na środku wciąż mógłby być względnie bierny, a i tak w zależności od sytuacji odcinałby bądź podanie do jednego ze stoperów, bądź defensywnego pomocnika. Z dwójką skrzydłowych zamiast jednego Suareza łatwiej byłoby naciskać linię obrony rywala, odcinać więcej opcji do krótkiego grania, pressować z jednoczesnym użyciem cover shadow (patrz: Ajax i Neres, Tadic, Ziyech). Frenkie w środku pola ze swoim atletyzmem, mobilnością dynamiką i umiejętnością oceny boiskowych wydarzeń byłby w stanie przejmować w pressingu ludzi za plecami pierwszej linii uwalniających się z cienia lub podążać za pomocnikami rywala nim wyżej. W chwili minięcia, w przeciwieństwie do Rakiticia, Busiego czy Arthura, potrafiłby odbudować pozycję i pokryć więcej przestrzeni. Od każdego z tej trójki jest znacznie lepszy w przejściu do obrony. M.in. dlatego nie chcę go (na stałe) na pivocie, bo ma za dużo do zaoferowania wyżej, także w pressingu, czego naszej drugiej linii brakuje. Leo otoczyłbym energicznymi skrzydłowymi z umiejętnością gry 1 vs 1 i timingiem przy wyjściach na wolne pole. Raz, że rozciągaliby oni wszerz formacje przeciwnika i dawali tym samym nieco więcej miejsca pomocnikom i samemu Messiemu w strefie środkowej, dwa że Argentyńczyk mógłby ich "karmić" swoimi diagonalnymi piłkami za obronę tak jak karmi Albę. Wreszcie, klasyczny skrzydłowy/schodzący napastnik pomógłby uruchomić Semedo w ataku. Znów cofnijmy taśmę do meczu z Liverpoolem. Kiedy przyszło nam "gonić dwumecz", "nagle" okazało się, że Nelsinho potrafi atakować w tempo ostatnią trzecią i grać do przodu. Było to widoczne i wtedy, gdy przez chwilę biegał po jednej stronie z Malcomem, i wtedy, gdy dostawał diagonalne piłki z głębi. On przecież w Benfice był ofensywną bestią, a u nas jeśli już był za coś doceniany, to prędzej za solidność w destrukcji. Obok Frenkiego i Busquetsa (który dla mnie wciąż pozostaje nietykalny - jeśli tylko będzie miał odpowiednie wsparcie w destrukcji [co Frenkie zapewni] i ludzi, którzy nie będą mu wchodzić w jego strefę działań, to dalej będzie ultraefektywny) stawiam na Alenę lub Vidala, którzy mają siłę i energię, by biegać od bramki do bramki, oferują znacznie więcej w atakowanej trzeciej i nie potrzebują piłki przy nodze we własnej strefie obronnej. Zakładając bardzo optymistycznie, że dołączy De Ligt, mielibyśmy również kolejnego atletycznego gracza, który poza tym, że jest kompetentny w posiadaniu, może "pokryć" mnóstwo przestrzeni w kontach rywali, dysponuje większą dynamiką niż Pique czy Lenglet, będzie zagrożeniem pod bramką rywala, no i ma "jaja" i charyzmę, która od czasów Puyola jest w tym zespole nieobecna. 



Summa sumarum, Ernesto zawiódł na kilku płaszczyznach. Największe bolączki na przestrzeni tych dwóch lat to z pewnością przywiązanie do konkretnych nazwisk, brak odwagi w decyzjach personalno-taktycznych, niewypracowanie stylu i przede wszystkim dwa koszmarne, kompromitujące dwumecze w Europie, które chcąc nie chcąc najbardziej rzutują na całokształt. Nie sądzę, by trzeci sezon z tą samą kadrą (bo do drastycznych kroków raczej nie byłby zdolny) przyniósł drastyczną zmianę, skoro tyle błędów zostało powtórzonych, dlatego wydaje mi się, że rozstanie po sezonie za porozumieniem stron będzie najlepszym rozwiązaniem. Za zdominowanie rozgrywek w Hiszpanii, gładko wygrane dwie ligi, świetne wyniki z Realem i klasę na konferencjach prasowych szczerze DZIĘKUJĘ i będę o tym pamiętał, a za Romę, Liverpool i styl gry, z którym się nie utożsamiam muszę powiedzieć DO WIDZENIA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz