poniedziałek, 31 grudnia 2012

Co dalej z Davidem Villą?

Zainspirowany przeróżnymi źródłami, donoszącymi o rzekomym rozstaniu Davida Villi z FC Barceloną postanowiłem podzielić się moimi refleksjami na temat jego poprzedników, początków w bordowo-granatowych barwach, samego piłkarza, roli oraz przydatności w klubie, a także spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy po tak fatalnej kontuzji, jaka przytrafiła mu się dokładnie roku temu jest w stanie odbudować się i wrócić na piłkarski szczyt. O tym wszystkim w dalszej części. 




Transfery klubu ze stolicy Katalonii w ostatnich kilku latach, a już szczególnie te w przednich formacjach zespołu, to była w moim odczucia taka swego rodzaju sinusoida. Pierwszą wielką transakcją było sprowadzenie na Camp Nou za horrendalną sumę przeszło 40 mln euro Zlatana Ibrahimovica. Dodatkowo w drugą stronę - do Mediolanu - powędrował Samuel Eto'o. I tej decyzji Guardioli oraz zarządu do tej pory nie potrafię zrozumieć. Bo Samuel był jaki był, mówił wprost co mu się nie podoba, miał ciężki charakter, ale był napastnikiem idealnym do tego klubu, stworzonym do kombinacyjnej gry. Zasługiwał na nowy kontrakt, nawet jeśli miałby być on najwyższy w klubie. Zresztą wynagrodzenie sprowadzonego w jego miejsce Szweda z pewnością także nie było niskie. Co prawda bronią Zlatana statystyki (16 trafień i 8 asyst w 29 ligowych spotkaniach), jednakże nie wpasował się on w taktykę Barcelony. Często długo trzymał piłkę przy nodze, niepotrzebnie ją zastawiał, a przede wszystkim w zasadzie na palcach jednej ręki można policzyć spotkania, w których "Ibra" choćby truchtał i starał się grać wysokim pressingiem - co własnie u Eto'o imponowało i często przynosiło skutek w postaci odzyskania futbolówki. Nigdy nie byłem fanem tego piłkarza, ale nawet patrząc obiektywnie i z czysto sportowego punktu widzenia wiele pozytywnego o jego grze w barwach Blaugrany powiedzieć nie można. A że transfer Ibrahimovica okazał się kompletnie niepotrzebny (nawet mając na uwadze choćby jego trafienie z Realem, zapewniające trzy punkty w Gran Derbi) najlepiej świadczy fakt, że w końcówce sezonu, gdy ważyły się losy tytułu mistrzowskiego, Guardiola stawiał na Bojana, który zresztą bardzo dobrze wywiązywał się z powierzonej mu roli. A w Lidze Mistrzów, gdy przyszło Zlatanowi i Eto'o zmierzyć się ze swoimi byłymi zespołami, górą był ten drugi, sięgając również po najcenniejsze klubowe trofeum w Europie.

Sezon dobiegł końca. Szwed za nieco ponad połowę wydanej na niego kwoty (nie licząc wartości Kameruńczyka) wylądował znów w Mediolanie - tylko po tej czerwono-czarnej stronie. Natomiast w jego miejsce Barcelona sprowadziła Davida Villę z Valencii. Akurat z tym transferem wiązałem ogromne nadzieje.   Według mnie był to snajper wymarzony, wręcz stworzony do gry w "Dumie Katalonii". Wówczas nie miałem wątpliwości, że poza "Czarną Perłą"jedynie Villa, Aguero i Torres (jak to śmiesznie brzmi dzisiaj w przypadku tego ostatniego) na 100% sprawdzą się i odnajdą w tej taktyce. "El Guaje" dostał zadanie, któremu nie sprostał Zlatan - zastąpić Samuela Eto'o. Porównując tych zawodników można się doszukać wielorakich podobieństw: przede wszystkim obaj potrafią świetnie grać bez piłki, wiedzą, czym jest "timing" i  urwanie się obrońcy w odpowiednim momencie nie stanowi dla nich żadnego problemu. Wielkim plusem tej dwójki jest też posiadanie tak samo precyzyjnego uderzenia z prawej, jak i z lewej nogi. Nie robi im różnicy, na której stopie mają piłkę. Oprócz tego wyróżnia ich dobre wyszkolenie techniczne, umiejętność wygrania pojedynku "1 na 1" - no i snajperski instynkt. Villa dla samej Valencii trafił 120 razy w 198 pojedynkach, natomiast Eto'o dla Blaugrany zaliczył aż 130 bramek w 199 występach. Dodatkowo David bardzo dobrze znał się z kadry: Puyolem, Pique, Busquetsem, Pedro, a przede wszystkim z Iniestą i Xavim, którzy mieli obdarowywać go teraz świetnymi piłkami.

Okazało się, że już na starcie Asturyjczyk będzie miał nieco pod górkę. Otóż już w poprzednim sezonie Guardiola przesunął Messiego z prawego skrzydła na środek ataku. Nie wrócił do poprzedniego wariantu nawet po przyjściu "El Guaje" - snajpera z krwi i kości. Tym samym Villa już na starcie - podobnie jak choćby Thierry Henry - musiał przyzwyczaić się do gry na skrzydle - czegoś, czego w zasadzie nie robił. Mimo to David pokazał, iż klasowy piłkarz wszędzie da sobie radę. 18 goli w lidze, 23 w całym sezonie - w tym trafienie w zwycięskim finale Champions League z "Czerwonymi Diabłami" oraz wydatne przyczynienie się do mistrzostwa Hiszpanii i Superpucharu dobitnie pokazują, jak ważną postacią z miejsca stał się w tej drużynie. 

W lipcu 2011 roku na Camp Nou zawitał Alexis Sanchez, którego transfer przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Chilijczyk miał być alternatywą dla byłego piłkarza Valencii, jak i dla Pedro. Na początku sezonu David nie imponował formą, choć paradoksalnie zaczął go znakomicie - od przepięknego trafienia w meczu o Superpuchar Hiszpanii z Realem Madryt. Później było niestety coraz gorzej, a apogeum nieszczęścia dosięgnęło go w Jokohamie podczas spotkania z Al-Saad w trakcie grudniowych Klubowych Mistrzostw Świata. Wtedy to złamał kość piszczelową, co w rezultacie uniemożliwiło mu pojawienie się w tym sezonie na boisku, jak i co gorsze udział w Mistrzostwach Europy. 

Długotrwała rehabilitacja, poparta ogromnym poświeceniem pozwoliły wreszcie Davidowi powrócić na boisko już w trakcie okresu przygotowawczego. W pierwszym ligowym meczu po kontuzji z Realem Sociedad zanotował prawdziwe wejście smoka - pokonując Claudio Bravo 10 minut po zameldowaniu się na murawie pokazał, że wciąż będzie tej drużynie potrzebny. Później m.in. zapewnił Barcelonie 3 punkty w dramatycznym meczu na Ramon Sanchez Pizjuan oraz zanotował 3 gole w dwumeczu Copa del Rey z Deportivo Alaves. 

Mimo tych osiągnięć - bardzo dobrych jak na czas spędzany na boisku, oraz mimo indolencji strzeleckiej zarówno Alexisa, jak i Pedro, "El Guaje" wciąż przeważnie pełni rolę jokera wchodząc z ławki przeważnie po 60. minucie spotkania. A klasowego piłkarza, jakim jest reprezentant Hiszpanii, z pewnością taka rola nie satysfakcjonuje. 

Pozostaje kwestia najważniejsza - co dalej z Davidem Villą? Według mnie to wciąż piłkarz z najwyższej, światowej półki. I wierzę, że może ponownie osiągnąć taki poziom, jaki prezentował na Mistrzostwach Świata w RPA czy pierwszym sezonie w Barcelonie. Do tego potrzebuje jednak zaufania, cierpliwości, no i przede wszystkim regularnych występów. Na dzień dzisiejszy Villanova nie zapewnia mu wystarczająco dużo. Irytuje, a wręcz zadziwia nieporadność, z jaką Asturyjczyk przyjmuje piłkę. Denerwuje liczba spalonych, które sędziowie odgwizdują Davidowi. Zarzuca się mu brak zaangażowania w pressing. Odnosi się wrażenie, że król strzelców mundialu w Afryce grając od początku w drugiej połowie oddycha już rękawami. Nie zaprzeczam. Jednak pamiętajmy, że on wraca do futbolu po ciężkim złamaniu nogi! Spędził pół roku jedynie w gabinetach lekarskich, nie mając przez ten czas piłki przy nodze! Po czymś takim nie da się "z miejsca" wejść w rytm meczowy. Ba! Często nieosiągalny staje się powrót do poziomu prezentowanego przed urazem. Pierwszym z brzegu przykładem może być Eduardo, z którym wiązano w Arsenalu duże nadzieje, a tymczasem po żmudnej rehabilitacji został sprzedany do Szachtara, gdzie przeważnie pełni rolę rezerwowego i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Podobnie kontuzje - częstsze, lecz nie tak poważne jak złamanie nogi - zatrzymały karierę Alexandre Pato, któremu wszyscy wróżyli świetlaną przyszłość. Miał być jednym z liderów "Canarinhos" na najbliższym mundialu, jednak na dzień dzisiejszy ciężko powiedzieć, czy w ogóle znajdzie się dla niego miejsce w 23-osobowej kadrze na ten turniej.

Czucie piłki, gry, wspomniany rytm meczowy, ogranie - tego nie da się nabyć spędzając większość czasu na ławce. Swoje szanse wciąż dostają zawodzący - jeśli chodzi o bramki - Pedro oraz Alexis Sanchez, których "El Guaje" deklasuje pod tym względem. I nikt nie może wysunąć argumentu, że że z wymienioną wyżej dwójką Barca nie traci punktów. Bo w tym sezonie ligowym niezależnie od obsady pierwszej linii, Katalończycy wygrywają wszystko jak leci, także z Davidem w "11"! 

Są cechy, których Villa nie posiada, a mają je młody Hiszpan i Chilijczyk - nie biega od pola karnego do pola karnego, nie ściga rywala przez pół boiska, aby odebrać mu wcześniej straconą piłkę, nie trzyma się kurczowo linii bocznej, nie szuka w każdym zagraniu Messiego, nie jest tak przebojowy i dynamiczny. Jednak moim zdaniem ma znacznie ważniejsze umiejętności, predestynujące go do roli zawodnika podstawowej jedenastki. Przede wszystkim to, o czym wspominałem porównując go do Eto'o - niesamowity instynkt strzelecki, spokój w sytuacjach podbramkowych i kapitalny "timing" - umiejętność urwania się obrońcy, wyjścia do prostopadłej piłki. I takiej właśnie gry David wciąż szuka, stąd te liczne spalone, na których jest łapany. A to z kolei dlatego, że brakuje mu ogrania, "czucia gry". Wie, kiedy zejść ze skrzydła do środka, kiedy wystartować do piłki. Spalone są wkalkulowane w taki sposób gry. Jednak przy tak kreatywnych piłkarzach w środku pola jak Xavi, Iniesta, Thiago, Cesc czy cofający się często do drugiej linii Messi piłkarz wychodzący na wolne pole do prostopadłych piłek jest wręcz niezbędny. A jeśli tylko "El Guaje" złapie wysoką formę - w co głęboko wierzę - to bójcie się wszyscy! Na takie akcje nie będzie lekarstwa. 

Równie ważną zaletą tego zawodnika, przynajmniej w moim odczuciu, jest umiejętna ocena sytuacji, dobry strzał z dystansu i pewność siebie. Wie, kiedy powinien uderzyć, a kiedy oddać futbolówkę koledze. I nieważne, czy jest to 5 czy 35 metr. O tym, że była gwiazda Valencii potrafi uderzyć z każdej odległości i z każdej piłki przekonali się już m.in. Casillas (Superpuchar Hiszpanii), Van der Sar (finał LM), Bravo (MŚ 2010) czy Christian Abiatti. Nie ma też znaczenia, czy uderza ze stojącej piłki, czy w trakcie gry. Co ważne, w przeciwieństwie do Alexisa i Pedro, u których to zachowanie powoli zaczyna irytować, nie szuka w każdym zagraniu Messiego. Jeśli otrzymuje futbolówkę w sytuacji dogodnej do strzału, nie rozgląda się za Leo, tylko uderza na bramkę. Ktoś taki staje się bezcenny, gdy rywal gra tak głęboko cofnięty, że niemal niemożliwym jest znalezienie się na wolnej pozycji w polu karnym. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że tak precyzyjnego uderzenia z dystansu jakim dysponuje Hiszpan nie ma w tym klubie nikt poza Messim. 

Dziś kończy się 2012 rok, w zasadzie stracony dla piłkarza Blaugrany. Stanowisko klubu wydaje się być jasne i klarowne - do końca czerwca David zostaje z nami, później pomyślimy o dalszej przyszłości zawodnika. Agent napastnika twierdzi, że los jego podopiecznego leży w rękach sterników klubu. A to karze nam sądzić, iż w styczniu Villa nigdzie się nie wybiera, mimo rzekomego zainteresowania ze strony Chelsea, Liverpoolu czy Manchesteru City. Ja mam natomiast nadzieję, że David zostanie nie tylko do czerwca, ale odbuduje się, zacznie grać "drugie skrzypce" (chyba łatwo rozgryźć dlaczego ;) ) w zespole, i w lipcu usiądzie do rozmów o przedłużeniu wygasającej w 2014 roku umowy, a chwilę później złoży podpis pod nowym kontraktem :) 

Tomasz Gollob: od bohatera do...?


Tomasz Gollob – postać bez wątpienia nieoceniona dla polskiego speedway’a. Człowiek często budzący skrajne emocje. Sportowiec bezgranicznie oddany żużlowi i mocno w niego zaangażowany. W wieku 41 lat z pewnością spełniony od strony zawodowej. Mimo upływu lat, mimo osiągnięcia wszystkiego, co można było tylko osiągnąć, mimo najsłabszego sezonu od lat, wciąż cieszy się jazdą, wciąż nie Mo dość, wciąż znajduje się w centrum uwagi i jest tematem gorących dyskusji kibiców sportu żużlowego w całym kraju. 




Osobiście nie sięgam niestety pamięcią do początków kariery bydgoszczanina czy do makabrycznego wypadku w trakcie finałowych zawodów o Złoty Kask z 1999 roku, który prawdopodobnie odebrał mu tytuł IMŚ. Pierwsze zawody( w zasadzie migawki z nich)  z udziałem Golloba, które mam w głowie to finał Drużynowego Pucharu Świata we Wrocławiu z 2001 roku. Nie powiem, że od tego czasu zacząłem pasjonować się żużlem, gdyż byłem wówczas małym chłopaczkiem, ale od tych zawodów już na dobre wiedziałem, kim jest Tomasz Gollob.

Teraz, gdy jego sylwetka jest mi znacznie bliższa, a sam Pan Tomasz postanowił zszokować fanów żużla (przede wszystkim na Kujawach), uznałem, że warto pokusić się o artykuł na temat ikony tegoż sportu w Polsce.

Jak ciężko wyobrazić sobie transfer. np. Carlesa Puyola z Barcelony do Realu Madryt czy Joe Harta a Manchesteru City do United, tak samo niełatwo zrozumieć podpisanie kontraktu  przez Tomasza Golloba, rodowitego bydgoszczanina i wychowanka Polonii, z lokalnym rywalem z Torunia. Taki właśnie kierunek były mistrz świata obrał na najbliższe dwa sezony, co – wnioskując m.in. z komentarzy na tym portalu, jak  i postów na forum kibiców Unibaxu (a w zasadzie Apatora) – delikatnie mówiąc, nie przypadło fanom Aniołów do gustu. I nie ma się w zasadzie czemu dziwić – Hart, choć znakomity bramkarz, zapewne również nie spotkałby się z ciepłym przyjęciem kibiców na Old Trafford. Nie bez kozery szukam w świecie futbolu konkretnej alegorii do sytuacji, w której znalazł się Gollob. Przejście do danego klubu wychowanka największego rywala jest dla tych najmocniej związanych z zespołem kibiców niemalże policzkiem. Ciężko im się z tym pogodzić i zaakceptować. I nie zaakceptowano Golloba w Toruniu – najwięksi „fanatycy” ze stowarzyszenia Krzyżacy.net głośno oprotestowali ten transfer dając zarządowi do zrozumienia, że bydgoszczanin nie ma prawa przywdziewać plastronu  ich klubu.

Sam żużlowiec dolał oliwy do ognia mówiąc, że nie boi się przyjęcia na Motoarenie, a co więcej liczy na wizytę w Toruniu swoich fanów z rodzinnego miasta. Na to się jednak nie zanosi…

Osobiście uważam, że parafowanie umowy z Unibaxem  nie było mądrym  posunięciem, przede wszystkim od strony, że tak powiem  – „wizerunkowej”. Nie słyszałem  co prawda w ostatnich latach  wypowiedzi  kapitana naszej reprezentacji, w których podkreślałby swoje przywiązanie i wielką miłość do swojego rodzimego klubu, niemniej jednak ciężko myśleć, że Polonia jest obojętna jego sercu, skoro tam zbierał pierwsze żużlowe szlify, tam spędził ponad 13 lat kariery, z tym zespołem  zdobył 5 tytułów drużynowego mistrza Polski. Ta decyzja skłania mnie do zastanowienia się, co w takim razie kierowało Tomaszem Gollobem, bo chyba nie zdrowy rozsądek. Pieniądze? Biorąc pod  uwagę to, jaką wyrobił sobie „markę” w żużlowym światku oraz  jego z pewnością wysokie kontrakty reklamowe, w tym przede wszystkim z Monsterem nie sądzę, aby to było głównym czynnikiem wyboru Torunia. Choć oczywiście, ponad 2 mln złotych za sezon, bo o takiej kwocie słychać w kuluarach, piechotą nie chodzi.

Śledzę karierę Golloba już na tyle długo by stwierdzić, że zapału do ścigania wciąż mu nie brakuje. Nawet w kompletnie nieudanym dla siebie sezonie pokazywał, szczególnie w DPŚ i pojedynczych turniejach GP, że nadal jest liderem naszej kadry, że potrafi poderwać ją do walki, że może walczyć o medale w cyklu. Dalej jest głodny sukcesu, choć zapewne nie aż tak jak kilka czy kilkanaście lat temu. Nie szukam dla Pana Tomasza taniego usprawiedliwienia, ale w pewnym stopniu właśnie to mogło przyczynić się do tego kroku. W końcu na mistrzostwo Polski w drużynie czeka już 7 długich lat. A z pewnością łatwiej będzie mu o nie z Sullivanem i Holderem u boku, niż w swoim macierzystym  klubie czy w Rzeszowie lub Gnieźnie, czyli w ekipach, o których mówiło się, że mają „chrapkę” na byłego mistrza świata. Do tego dochodzi kwestia toru. Na Motoarenie Gollob czuje się tak, jak na obiekcie przy Sportowej 2, czyli „jak ryba w wodzie”. Na gorzowskim owalu w minionym sezonie kompletnie nie potrafił się odnaleźć, będąc cieniem  tego Tomasza Golloba, którego dobrze znamy. Nie leżała mu kompletnie przyczepna nawierzchnia przygotowywana przez Piotra Palucha. Znacznie lepsze wyniki notował na wyjazdach. W Toruniu powinno być zgoła inaczej. Dziwi mnie jednak fakt, że tak doświadczony żużlowiec przez cały długi sezon nie potrafił znaleźć odpowiednich ustawień i silników na gorzowski tor. Ciężko w takim wypadku  powiedzieć, gdzie leżała przyczyna jego niepowodzeń w spotkaniach rozgrywanych na swoim stadionie.

O  ile przenosiny bydgoszczanina do Torunia uznaję za decyzję (pomijając aspekt sportowy) mocno kontrowersyjną i w moim odczuciu sprzeczną z punktu widzenia jego własnego sumienia, o tyle zupełnie nie rozumiem i nie akceptuję zastąpienia kevlaru w narodowych barwach czarnym strojem Unibaxu. Uważam, że we wszelakich zawodach  rangi międzynarodowej każdy zawodnik/zespół powinien występować w kostiumach przynajmniej budzącym  skojarzenia z reprezentowanym  państwem. Tak, w największym stopniu dzięki PZM i Enei, w tegorocznym cyklu GP ścigali się obaj nasi reprezentacji. Nie wiem, czy Jarek zostanie przy tym kevlarze (mam  nadzieję, że tak), natomiast porzucenie po zaledwie roku narodowego kombinezonu jest dla mnie rzeczą nie do pojęcia. Czy aby jakiś tam zapis w kontrakcie był dla zawodnika, który po każdym tryumfie podkreślał, że dedykuje te sukcesy wszystkim kibicom i całej Polsce, ważniejszy niż biało-czerwone barwy? Naprawdę ciężko mi w to uwierzyć. Przecież logo sponsorów tak samo można umieścić na tegorocznym stroju, jak na każdym  innym. Dla takiego działania nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia.

Niestety, doczekaliśmy takich czasów, że zawodnicy często mają za nic kibiców, honor czy przywiązanie do klubowych barw. Obecnie nawet to można kupić. Doskonale rozumiem frustrację i złość kibiców Polonii, jak i Unibaxu (Apatora). Dziesięć lat temu nie do pomyślenia było, by wychowanek Gryfów, tak mocno związany z klubem, trafił do rywala zza miedzy. Dzisiaj sam Gollob twierdzi, że nie widzi w tym nic złego. Wręcz przeciwnie – ma nadzieję, iż kibice Polonii, pamiętający go jeszcze z występów w biało-czerwonych barwach, będą z jego powodu częściej zaglądać na Motoarenę. Każdy fan klubu  z Bydgoszczy mógł te słowa odebrać jako wręcz jawne pogrywanie uczuciami. Krótko, acz trafnie podsumował to jeden z użytkowników portalu zuzelend.com pisząc:

-"Nie Panie Tomku! Polonia to klub z Bydgoszczy, stadion ma na Sportowej 2 i tam będziemy chodzić/jeździć na mecze (…)”

Ze sportowego punktu widzenia ta przeprowadzka powinna wyjść Gollobowi na dobre. Jednakże czy ten fakt  jest ważniejszy niż własne sumienie i odczucia kibiców – zarówno tych „starych” z rodzinnego miasta, jak i tych nowych? Czy sukcesy indywidualne i drużynowe powinno osiągać się kosztem  utraty szacunku tych, którzy dopingowali cię całą karierę? Myślę, że nie. Tak chyba jednak nie do końca myślał sam Pan Tomasz podpisując umowę z Unibaxem. O rezygnacji z narodowych barw powiedziałem  już wszystko, więc nie będę się na tym rozwodził.

Na koniec najważniejsza uwaga – pamiętajmy, ile Tomasz Gollob zrobił dla tej dyscypliny. Przez całą swoją karierę dostarczał nam  na arenie międzynarodowej masę emocji oraz wielkich sukcesów. Biegi z jego udziałem, jak  ten tegoroczny w barażu DPŚ z Emilem Sajfutdinowem i Gregiem Hancockiem, ostatni bieg finału tego samego turnieju w Lesznie z Leigh Adamsem, czy nawet legendarny już przegrany na ostatnich metrach finał IMP z Januszem Kołodziejem, zawsze ogląda się z zapartym  tchem. Wiele osób, może nawet czytających ten artykuł, zakochało się w speedway’u właśnie za sprawą tego zawodnika (sam się do takich zaliczam). Nie zapominajmy mu tego i dopingujmy we wszystkich zawodach, w których będzie reprezentował nasz kraj  na arenie międzynarodowej. A przede wszystkim – nie mieszajmy go z błotem. Nawet tą niezrozumiałą decyzją nie zasłużył sobie na to. Apeluję więc i proszę jedynie o to, i aż o to, by wszelakie akcje pod tytułem „nie dla Golloba w Toruniu” – jeśli tylko fani Aniołów mają zamiar takowe przeprowadzać, prowadzić z głową. Tak, by obeszło się bez wyzwisk, epitetów i wulgaryzmów kierowanych w jego stronę, bez chamskich, nie nadających cię do zacytowania transparentów, bez obelg pod jego adresem na wszelakich forach, bez gwizdów oraz obrażających przyśpiewek przy każdym  pojawieniu się Golloba pod taśmą. I nie tylko Golloba – bo na jego miejscu w tej chwili mogę postawić każde inne nazwisko. Polski żużel ma wciąż świeżo w pamięci tragedie Rafała Kurmańskiego i Łukasza Romanka. Nie każdy jest silny psychicznie, umie sobie poradzić z presją i oczekiwaniami kibiców czy działaczy. Żużel to taki sport, że więcej niż od samego zawodnika często zależy od sprzętu, który jak wiadomo niekiedy zawodzi – tak jak Golloba w minionym sezonie. Wówczas ani wyzwiska, ani obraźliwe wpisy w internecie nie pomogą. Mogą jedynie pogorszyć sytuację. 

Ciężko jest pozostawać obojętnym na zaciekłą, pozbawioną krzty kultury krytykę czy prostackie inwektywy, tym  bardziej słyszane na stadionie. Ogromne oczekiwania, brak pomocy, bliskich osób oraz to wszystko, o czym napisałem wyżej mogą doprowadzić do tego, co stało się ze ś.p. Rafałem i Łukaszem. Pamiętajmy o tym  w obliczu trwającej dyskusji na temat  zmiany klubu  przez Tomasza Golloba, ale także w przypadku  każdego innego żużlowca, by nie obrzucać go mięsem tylko dlatego,  że podpisał kontrakt z drużyną największego rywala bądź znajduje się w słabszej dyspozycji. Bo choć akurat on ma bardzo silną głowę, to są na pewno zawodnicy, których psychika jest bardziej krucha i mniej odporna na brutalne ataki kiboli oraz mediów. Nie mówię tu o uwielbieniu czy „miłości”, a jedynie o odrobinie szacunku dla tych (i oczywiście nie tylko dla nich), którzy na torze ryzykują swoje zdrowie i życie, by dostarczyć nam, fanom speedway’a niezwykłych sportowych emocji.


niedziela, 23 grudnia 2012

Crazy Wolf Cola

Po naprawdę długiej przerwie od pisania wracam z recenzją jednego z moich ulubionych energetyków, a mianowicie Crazy Wolfa. Mam do tego napoju swoisty "sentyment", gdyż jest on jednym z pierwszych, obok BePowera i R20, od którego zaczęła się moja "przygoda" z energy drinkami. Z tego względu obowiązkowo poświęcę mu tutaj trochę miejsca. 



Crazy Wolf - nie tylko omawiana dziś wersja o smaku coli - jest dostępny wyłącznie w sieci Kaufland jako tzw. "marka własna". Cena tego napoju na dzień dzisiejszy to 1,49 zł, a więc jest bardzo przystępna. Niemniej jednak chyba częściej można się spotkać z ceną 1,55 zł za puszeczkę. Dla niezorientowanych - do wyboru mamy 4 odmiany smakowe: "klasyka", light, limonkę oraz colę. 

Nie będę się rozpisywał o składzie, gdyż jest on bardzo zbliżony do wszelakich innych marek. Różni się tym, że zawiera barwnik, nadający napojowi odpowiedni smak i kolor. Natomiast jeśli chodzi właśnie o walory smakowe - jak powszechnie wiadomo, większość (jeśli nie wszystkie) napoi puszkowych najlepiej smakuje schłodzona. Nie inaczej jest w tym przypadku. Może teraz w zimie mało kto wrzuci energetyka do lodówki, ale w lecie to najlepsza opcja. Po otwarciu jakikolwiek zapach jest bardzo słabo wyczuwalny. W kwestii smaku - czuć, że faktycznie mamy do czynienia z wersją cola (co nie jest takie oczywiste, jak przekonałem się na przykładzie N-Gine'a coli, który bardziej smakował jak jakiś... płyn do mycia naczyń? Nie żebym pił coś takiego :) ). Sam posmak z kolei jest leciutko gorzkawy i stosunkowo krótki, co jest z pewnością zaletą, jeśli komuś nie "podejdzie" ten napój. Mogę więc obiektywnie stwierdzić, że nie jest on przesadnie słodki - raczej przeciwnie. 

Krótko podsumowując - Crazy Wolf Cola jest bardzo przyjemną odmianą od tych "klasycznych" energy drinków dostępnych na naszym rynku. Smak można ocenić pozytywnie, tak samo jak cenę napoju. Nie napisałem nic o wadach, bo... w zasadzie ciężko mi jakąś dostrzec. Tak obiektywnie, jak i subiektywnie. Zarzucić mógłbym jedynie to, co każdemu "energizerowi" - mianowicie szybkie rozgazowanie. Ale skoro ten problem jest powszechny, więc pominąłem tą kwestię. W moim osobistym rankingu energetyków o smaku coli stawiam go tuż tuż za Ridersem, a przed Level Upem oraz zdecydowanie przed wspomnianym N-Gine'm i Tigerem (który przynajmniej kiedyś także miał taką wersję smakową). Osobiście polecam :)