poniedziałek, 31 grudnia 2012

Co dalej z Davidem Villą?

Zainspirowany przeróżnymi źródłami, donoszącymi o rzekomym rozstaniu Davida Villi z FC Barceloną postanowiłem podzielić się moimi refleksjami na temat jego poprzedników, początków w bordowo-granatowych barwach, samego piłkarza, roli oraz przydatności w klubie, a także spróbować odpowiedzieć na pytanie: czy po tak fatalnej kontuzji, jaka przytrafiła mu się dokładnie roku temu jest w stanie odbudować się i wrócić na piłkarski szczyt. O tym wszystkim w dalszej części. 




Transfery klubu ze stolicy Katalonii w ostatnich kilku latach, a już szczególnie te w przednich formacjach zespołu, to była w moim odczucia taka swego rodzaju sinusoida. Pierwszą wielką transakcją było sprowadzenie na Camp Nou za horrendalną sumę przeszło 40 mln euro Zlatana Ibrahimovica. Dodatkowo w drugą stronę - do Mediolanu - powędrował Samuel Eto'o. I tej decyzji Guardioli oraz zarządu do tej pory nie potrafię zrozumieć. Bo Samuel był jaki był, mówił wprost co mu się nie podoba, miał ciężki charakter, ale był napastnikiem idealnym do tego klubu, stworzonym do kombinacyjnej gry. Zasługiwał na nowy kontrakt, nawet jeśli miałby być on najwyższy w klubie. Zresztą wynagrodzenie sprowadzonego w jego miejsce Szweda z pewnością także nie było niskie. Co prawda bronią Zlatana statystyki (16 trafień i 8 asyst w 29 ligowych spotkaniach), jednakże nie wpasował się on w taktykę Barcelony. Często długo trzymał piłkę przy nodze, niepotrzebnie ją zastawiał, a przede wszystkim w zasadzie na palcach jednej ręki można policzyć spotkania, w których "Ibra" choćby truchtał i starał się grać wysokim pressingiem - co własnie u Eto'o imponowało i często przynosiło skutek w postaci odzyskania futbolówki. Nigdy nie byłem fanem tego piłkarza, ale nawet patrząc obiektywnie i z czysto sportowego punktu widzenia wiele pozytywnego o jego grze w barwach Blaugrany powiedzieć nie można. A że transfer Ibrahimovica okazał się kompletnie niepotrzebny (nawet mając na uwadze choćby jego trafienie z Realem, zapewniające trzy punkty w Gran Derbi) najlepiej świadczy fakt, że w końcówce sezonu, gdy ważyły się losy tytułu mistrzowskiego, Guardiola stawiał na Bojana, który zresztą bardzo dobrze wywiązywał się z powierzonej mu roli. A w Lidze Mistrzów, gdy przyszło Zlatanowi i Eto'o zmierzyć się ze swoimi byłymi zespołami, górą był ten drugi, sięgając również po najcenniejsze klubowe trofeum w Europie.

Sezon dobiegł końca. Szwed za nieco ponad połowę wydanej na niego kwoty (nie licząc wartości Kameruńczyka) wylądował znów w Mediolanie - tylko po tej czerwono-czarnej stronie. Natomiast w jego miejsce Barcelona sprowadziła Davida Villę z Valencii. Akurat z tym transferem wiązałem ogromne nadzieje.   Według mnie był to snajper wymarzony, wręcz stworzony do gry w "Dumie Katalonii". Wówczas nie miałem wątpliwości, że poza "Czarną Perłą"jedynie Villa, Aguero i Torres (jak to śmiesznie brzmi dzisiaj w przypadku tego ostatniego) na 100% sprawdzą się i odnajdą w tej taktyce. "El Guaje" dostał zadanie, któremu nie sprostał Zlatan - zastąpić Samuela Eto'o. Porównując tych zawodników można się doszukać wielorakich podobieństw: przede wszystkim obaj potrafią świetnie grać bez piłki, wiedzą, czym jest "timing" i  urwanie się obrońcy w odpowiednim momencie nie stanowi dla nich żadnego problemu. Wielkim plusem tej dwójki jest też posiadanie tak samo precyzyjnego uderzenia z prawej, jak i z lewej nogi. Nie robi im różnicy, na której stopie mają piłkę. Oprócz tego wyróżnia ich dobre wyszkolenie techniczne, umiejętność wygrania pojedynku "1 na 1" - no i snajperski instynkt. Villa dla samej Valencii trafił 120 razy w 198 pojedynkach, natomiast Eto'o dla Blaugrany zaliczył aż 130 bramek w 199 występach. Dodatkowo David bardzo dobrze znał się z kadry: Puyolem, Pique, Busquetsem, Pedro, a przede wszystkim z Iniestą i Xavim, którzy mieli obdarowywać go teraz świetnymi piłkami.

Okazało się, że już na starcie Asturyjczyk będzie miał nieco pod górkę. Otóż już w poprzednim sezonie Guardiola przesunął Messiego z prawego skrzydła na środek ataku. Nie wrócił do poprzedniego wariantu nawet po przyjściu "El Guaje" - snajpera z krwi i kości. Tym samym Villa już na starcie - podobnie jak choćby Thierry Henry - musiał przyzwyczaić się do gry na skrzydle - czegoś, czego w zasadzie nie robił. Mimo to David pokazał, iż klasowy piłkarz wszędzie da sobie radę. 18 goli w lidze, 23 w całym sezonie - w tym trafienie w zwycięskim finale Champions League z "Czerwonymi Diabłami" oraz wydatne przyczynienie się do mistrzostwa Hiszpanii i Superpucharu dobitnie pokazują, jak ważną postacią z miejsca stał się w tej drużynie. 

W lipcu 2011 roku na Camp Nou zawitał Alexis Sanchez, którego transfer przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Chilijczyk miał być alternatywą dla byłego piłkarza Valencii, jak i dla Pedro. Na początku sezonu David nie imponował formą, choć paradoksalnie zaczął go znakomicie - od przepięknego trafienia w meczu o Superpuchar Hiszpanii z Realem Madryt. Później było niestety coraz gorzej, a apogeum nieszczęścia dosięgnęło go w Jokohamie podczas spotkania z Al-Saad w trakcie grudniowych Klubowych Mistrzostw Świata. Wtedy to złamał kość piszczelową, co w rezultacie uniemożliwiło mu pojawienie się w tym sezonie na boisku, jak i co gorsze udział w Mistrzostwach Europy. 

Długotrwała rehabilitacja, poparta ogromnym poświeceniem pozwoliły wreszcie Davidowi powrócić na boisko już w trakcie okresu przygotowawczego. W pierwszym ligowym meczu po kontuzji z Realem Sociedad zanotował prawdziwe wejście smoka - pokonując Claudio Bravo 10 minut po zameldowaniu się na murawie pokazał, że wciąż będzie tej drużynie potrzebny. Później m.in. zapewnił Barcelonie 3 punkty w dramatycznym meczu na Ramon Sanchez Pizjuan oraz zanotował 3 gole w dwumeczu Copa del Rey z Deportivo Alaves. 

Mimo tych osiągnięć - bardzo dobrych jak na czas spędzany na boisku, oraz mimo indolencji strzeleckiej zarówno Alexisa, jak i Pedro, "El Guaje" wciąż przeważnie pełni rolę jokera wchodząc z ławki przeważnie po 60. minucie spotkania. A klasowego piłkarza, jakim jest reprezentant Hiszpanii, z pewnością taka rola nie satysfakcjonuje. 

Pozostaje kwestia najważniejsza - co dalej z Davidem Villą? Według mnie to wciąż piłkarz z najwyższej, światowej półki. I wierzę, że może ponownie osiągnąć taki poziom, jaki prezentował na Mistrzostwach Świata w RPA czy pierwszym sezonie w Barcelonie. Do tego potrzebuje jednak zaufania, cierpliwości, no i przede wszystkim regularnych występów. Na dzień dzisiejszy Villanova nie zapewnia mu wystarczająco dużo. Irytuje, a wręcz zadziwia nieporadność, z jaką Asturyjczyk przyjmuje piłkę. Denerwuje liczba spalonych, które sędziowie odgwizdują Davidowi. Zarzuca się mu brak zaangażowania w pressing. Odnosi się wrażenie, że król strzelców mundialu w Afryce grając od początku w drugiej połowie oddycha już rękawami. Nie zaprzeczam. Jednak pamiętajmy, że on wraca do futbolu po ciężkim złamaniu nogi! Spędził pół roku jedynie w gabinetach lekarskich, nie mając przez ten czas piłki przy nodze! Po czymś takim nie da się "z miejsca" wejść w rytm meczowy. Ba! Często nieosiągalny staje się powrót do poziomu prezentowanego przed urazem. Pierwszym z brzegu przykładem może być Eduardo, z którym wiązano w Arsenalu duże nadzieje, a tymczasem po żmudnej rehabilitacji został sprzedany do Szachtara, gdzie przeważnie pełni rolę rezerwowego i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Podobnie kontuzje - częstsze, lecz nie tak poważne jak złamanie nogi - zatrzymały karierę Alexandre Pato, któremu wszyscy wróżyli świetlaną przyszłość. Miał być jednym z liderów "Canarinhos" na najbliższym mundialu, jednak na dzień dzisiejszy ciężko powiedzieć, czy w ogóle znajdzie się dla niego miejsce w 23-osobowej kadrze na ten turniej.

Czucie piłki, gry, wspomniany rytm meczowy, ogranie - tego nie da się nabyć spędzając większość czasu na ławce. Swoje szanse wciąż dostają zawodzący - jeśli chodzi o bramki - Pedro oraz Alexis Sanchez, których "El Guaje" deklasuje pod tym względem. I nikt nie może wysunąć argumentu, że że z wymienioną wyżej dwójką Barca nie traci punktów. Bo w tym sezonie ligowym niezależnie od obsady pierwszej linii, Katalończycy wygrywają wszystko jak leci, także z Davidem w "11"! 

Są cechy, których Villa nie posiada, a mają je młody Hiszpan i Chilijczyk - nie biega od pola karnego do pola karnego, nie ściga rywala przez pół boiska, aby odebrać mu wcześniej straconą piłkę, nie trzyma się kurczowo linii bocznej, nie szuka w każdym zagraniu Messiego, nie jest tak przebojowy i dynamiczny. Jednak moim zdaniem ma znacznie ważniejsze umiejętności, predestynujące go do roli zawodnika podstawowej jedenastki. Przede wszystkim to, o czym wspominałem porównując go do Eto'o - niesamowity instynkt strzelecki, spokój w sytuacjach podbramkowych i kapitalny "timing" - umiejętność urwania się obrońcy, wyjścia do prostopadłej piłki. I takiej właśnie gry David wciąż szuka, stąd te liczne spalone, na których jest łapany. A to z kolei dlatego, że brakuje mu ogrania, "czucia gry". Wie, kiedy zejść ze skrzydła do środka, kiedy wystartować do piłki. Spalone są wkalkulowane w taki sposób gry. Jednak przy tak kreatywnych piłkarzach w środku pola jak Xavi, Iniesta, Thiago, Cesc czy cofający się często do drugiej linii Messi piłkarz wychodzący na wolne pole do prostopadłych piłek jest wręcz niezbędny. A jeśli tylko "El Guaje" złapie wysoką formę - w co głęboko wierzę - to bójcie się wszyscy! Na takie akcje nie będzie lekarstwa. 

Równie ważną zaletą tego zawodnika, przynajmniej w moim odczuciu, jest umiejętna ocena sytuacji, dobry strzał z dystansu i pewność siebie. Wie, kiedy powinien uderzyć, a kiedy oddać futbolówkę koledze. I nieważne, czy jest to 5 czy 35 metr. O tym, że była gwiazda Valencii potrafi uderzyć z każdej odległości i z każdej piłki przekonali się już m.in. Casillas (Superpuchar Hiszpanii), Van der Sar (finał LM), Bravo (MŚ 2010) czy Christian Abiatti. Nie ma też znaczenia, czy uderza ze stojącej piłki, czy w trakcie gry. Co ważne, w przeciwieństwie do Alexisa i Pedro, u których to zachowanie powoli zaczyna irytować, nie szuka w każdym zagraniu Messiego. Jeśli otrzymuje futbolówkę w sytuacji dogodnej do strzału, nie rozgląda się za Leo, tylko uderza na bramkę. Ktoś taki staje się bezcenny, gdy rywal gra tak głęboko cofnięty, że niemal niemożliwym jest znalezienie się na wolnej pozycji w polu karnym. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że tak precyzyjnego uderzenia z dystansu jakim dysponuje Hiszpan nie ma w tym klubie nikt poza Messim. 

Dziś kończy się 2012 rok, w zasadzie stracony dla piłkarza Blaugrany. Stanowisko klubu wydaje się być jasne i klarowne - do końca czerwca David zostaje z nami, później pomyślimy o dalszej przyszłości zawodnika. Agent napastnika twierdzi, że los jego podopiecznego leży w rękach sterników klubu. A to karze nam sądzić, iż w styczniu Villa nigdzie się nie wybiera, mimo rzekomego zainteresowania ze strony Chelsea, Liverpoolu czy Manchesteru City. Ja mam natomiast nadzieję, że David zostanie nie tylko do czerwca, ale odbuduje się, zacznie grać "drugie skrzypce" (chyba łatwo rozgryźć dlaczego ;) ) w zespole, i w lipcu usiądzie do rozmów o przedłużeniu wygasającej w 2014 roku umowy, a chwilę później złoży podpis pod nowym kontraktem :) 

Tomasz Gollob: od bohatera do...?


Tomasz Gollob – postać bez wątpienia nieoceniona dla polskiego speedway’a. Człowiek często budzący skrajne emocje. Sportowiec bezgranicznie oddany żużlowi i mocno w niego zaangażowany. W wieku 41 lat z pewnością spełniony od strony zawodowej. Mimo upływu lat, mimo osiągnięcia wszystkiego, co można było tylko osiągnąć, mimo najsłabszego sezonu od lat, wciąż cieszy się jazdą, wciąż nie Mo dość, wciąż znajduje się w centrum uwagi i jest tematem gorących dyskusji kibiców sportu żużlowego w całym kraju. 




Osobiście nie sięgam niestety pamięcią do początków kariery bydgoszczanina czy do makabrycznego wypadku w trakcie finałowych zawodów o Złoty Kask z 1999 roku, który prawdopodobnie odebrał mu tytuł IMŚ. Pierwsze zawody( w zasadzie migawki z nich)  z udziałem Golloba, które mam w głowie to finał Drużynowego Pucharu Świata we Wrocławiu z 2001 roku. Nie powiem, że od tego czasu zacząłem pasjonować się żużlem, gdyż byłem wówczas małym chłopaczkiem, ale od tych zawodów już na dobre wiedziałem, kim jest Tomasz Gollob.

Teraz, gdy jego sylwetka jest mi znacznie bliższa, a sam Pan Tomasz postanowił zszokować fanów żużla (przede wszystkim na Kujawach), uznałem, że warto pokusić się o artykuł na temat ikony tegoż sportu w Polsce.

Jak ciężko wyobrazić sobie transfer. np. Carlesa Puyola z Barcelony do Realu Madryt czy Joe Harta a Manchesteru City do United, tak samo niełatwo zrozumieć podpisanie kontraktu  przez Tomasza Golloba, rodowitego bydgoszczanina i wychowanka Polonii, z lokalnym rywalem z Torunia. Taki właśnie kierunek były mistrz świata obrał na najbliższe dwa sezony, co – wnioskując m.in. z komentarzy na tym portalu, jak  i postów na forum kibiców Unibaxu (a w zasadzie Apatora) – delikatnie mówiąc, nie przypadło fanom Aniołów do gustu. I nie ma się w zasadzie czemu dziwić – Hart, choć znakomity bramkarz, zapewne również nie spotkałby się z ciepłym przyjęciem kibiców na Old Trafford. Nie bez kozery szukam w świecie futbolu konkretnej alegorii do sytuacji, w której znalazł się Gollob. Przejście do danego klubu wychowanka największego rywala jest dla tych najmocniej związanych z zespołem kibiców niemalże policzkiem. Ciężko im się z tym pogodzić i zaakceptować. I nie zaakceptowano Golloba w Toruniu – najwięksi „fanatycy” ze stowarzyszenia Krzyżacy.net głośno oprotestowali ten transfer dając zarządowi do zrozumienia, że bydgoszczanin nie ma prawa przywdziewać plastronu  ich klubu.

Sam żużlowiec dolał oliwy do ognia mówiąc, że nie boi się przyjęcia na Motoarenie, a co więcej liczy na wizytę w Toruniu swoich fanów z rodzinnego miasta. Na to się jednak nie zanosi…

Osobiście uważam, że parafowanie umowy z Unibaxem  nie było mądrym  posunięciem, przede wszystkim od strony, że tak powiem  – „wizerunkowej”. Nie słyszałem  co prawda w ostatnich latach  wypowiedzi  kapitana naszej reprezentacji, w których podkreślałby swoje przywiązanie i wielką miłość do swojego rodzimego klubu, niemniej jednak ciężko myśleć, że Polonia jest obojętna jego sercu, skoro tam zbierał pierwsze żużlowe szlify, tam spędził ponad 13 lat kariery, z tym zespołem  zdobył 5 tytułów drużynowego mistrza Polski. Ta decyzja skłania mnie do zastanowienia się, co w takim razie kierowało Tomaszem Gollobem, bo chyba nie zdrowy rozsądek. Pieniądze? Biorąc pod  uwagę to, jaką wyrobił sobie „markę” w żużlowym światku oraz  jego z pewnością wysokie kontrakty reklamowe, w tym przede wszystkim z Monsterem nie sądzę, aby to było głównym czynnikiem wyboru Torunia. Choć oczywiście, ponad 2 mln złotych za sezon, bo o takiej kwocie słychać w kuluarach, piechotą nie chodzi.

Śledzę karierę Golloba już na tyle długo by stwierdzić, że zapału do ścigania wciąż mu nie brakuje. Nawet w kompletnie nieudanym dla siebie sezonie pokazywał, szczególnie w DPŚ i pojedynczych turniejach GP, że nadal jest liderem naszej kadry, że potrafi poderwać ją do walki, że może walczyć o medale w cyklu. Dalej jest głodny sukcesu, choć zapewne nie aż tak jak kilka czy kilkanaście lat temu. Nie szukam dla Pana Tomasza taniego usprawiedliwienia, ale w pewnym stopniu właśnie to mogło przyczynić się do tego kroku. W końcu na mistrzostwo Polski w drużynie czeka już 7 długich lat. A z pewnością łatwiej będzie mu o nie z Sullivanem i Holderem u boku, niż w swoim macierzystym  klubie czy w Rzeszowie lub Gnieźnie, czyli w ekipach, o których mówiło się, że mają „chrapkę” na byłego mistrza świata. Do tego dochodzi kwestia toru. Na Motoarenie Gollob czuje się tak, jak na obiekcie przy Sportowej 2, czyli „jak ryba w wodzie”. Na gorzowskim owalu w minionym sezonie kompletnie nie potrafił się odnaleźć, będąc cieniem  tego Tomasza Golloba, którego dobrze znamy. Nie leżała mu kompletnie przyczepna nawierzchnia przygotowywana przez Piotra Palucha. Znacznie lepsze wyniki notował na wyjazdach. W Toruniu powinno być zgoła inaczej. Dziwi mnie jednak fakt, że tak doświadczony żużlowiec przez cały długi sezon nie potrafił znaleźć odpowiednich ustawień i silników na gorzowski tor. Ciężko w takim wypadku  powiedzieć, gdzie leżała przyczyna jego niepowodzeń w spotkaniach rozgrywanych na swoim stadionie.

O  ile przenosiny bydgoszczanina do Torunia uznaję za decyzję (pomijając aspekt sportowy) mocno kontrowersyjną i w moim odczuciu sprzeczną z punktu widzenia jego własnego sumienia, o tyle zupełnie nie rozumiem i nie akceptuję zastąpienia kevlaru w narodowych barwach czarnym strojem Unibaxu. Uważam, że we wszelakich zawodach  rangi międzynarodowej każdy zawodnik/zespół powinien występować w kostiumach przynajmniej budzącym  skojarzenia z reprezentowanym  państwem. Tak, w największym stopniu dzięki PZM i Enei, w tegorocznym cyklu GP ścigali się obaj nasi reprezentacji. Nie wiem, czy Jarek zostanie przy tym kevlarze (mam  nadzieję, że tak), natomiast porzucenie po zaledwie roku narodowego kombinezonu jest dla mnie rzeczą nie do pojęcia. Czy aby jakiś tam zapis w kontrakcie był dla zawodnika, który po każdym tryumfie podkreślał, że dedykuje te sukcesy wszystkim kibicom i całej Polsce, ważniejszy niż biało-czerwone barwy? Naprawdę ciężko mi w to uwierzyć. Przecież logo sponsorów tak samo można umieścić na tegorocznym stroju, jak na każdym  innym. Dla takiego działania nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia.

Niestety, doczekaliśmy takich czasów, że zawodnicy często mają za nic kibiców, honor czy przywiązanie do klubowych barw. Obecnie nawet to można kupić. Doskonale rozumiem frustrację i złość kibiców Polonii, jak i Unibaxu (Apatora). Dziesięć lat temu nie do pomyślenia było, by wychowanek Gryfów, tak mocno związany z klubem, trafił do rywala zza miedzy. Dzisiaj sam Gollob twierdzi, że nie widzi w tym nic złego. Wręcz przeciwnie – ma nadzieję, iż kibice Polonii, pamiętający go jeszcze z występów w biało-czerwonych barwach, będą z jego powodu częściej zaglądać na Motoarenę. Każdy fan klubu  z Bydgoszczy mógł te słowa odebrać jako wręcz jawne pogrywanie uczuciami. Krótko, acz trafnie podsumował to jeden z użytkowników portalu zuzelend.com pisząc:

-"Nie Panie Tomku! Polonia to klub z Bydgoszczy, stadion ma na Sportowej 2 i tam będziemy chodzić/jeździć na mecze (…)”

Ze sportowego punktu widzenia ta przeprowadzka powinna wyjść Gollobowi na dobre. Jednakże czy ten fakt  jest ważniejszy niż własne sumienie i odczucia kibiców – zarówno tych „starych” z rodzinnego miasta, jak i tych nowych? Czy sukcesy indywidualne i drużynowe powinno osiągać się kosztem  utraty szacunku tych, którzy dopingowali cię całą karierę? Myślę, że nie. Tak chyba jednak nie do końca myślał sam Pan Tomasz podpisując umowę z Unibaxem. O rezygnacji z narodowych barw powiedziałem  już wszystko, więc nie będę się na tym rozwodził.

Na koniec najważniejsza uwaga – pamiętajmy, ile Tomasz Gollob zrobił dla tej dyscypliny. Przez całą swoją karierę dostarczał nam  na arenie międzynarodowej masę emocji oraz wielkich sukcesów. Biegi z jego udziałem, jak  ten tegoroczny w barażu DPŚ z Emilem Sajfutdinowem i Gregiem Hancockiem, ostatni bieg finału tego samego turnieju w Lesznie z Leigh Adamsem, czy nawet legendarny już przegrany na ostatnich metrach finał IMP z Januszem Kołodziejem, zawsze ogląda się z zapartym  tchem. Wiele osób, może nawet czytających ten artykuł, zakochało się w speedway’u właśnie za sprawą tego zawodnika (sam się do takich zaliczam). Nie zapominajmy mu tego i dopingujmy we wszystkich zawodach, w których będzie reprezentował nasz kraj  na arenie międzynarodowej. A przede wszystkim – nie mieszajmy go z błotem. Nawet tą niezrozumiałą decyzją nie zasłużył sobie na to. Apeluję więc i proszę jedynie o to, i aż o to, by wszelakie akcje pod tytułem „nie dla Golloba w Toruniu” – jeśli tylko fani Aniołów mają zamiar takowe przeprowadzać, prowadzić z głową. Tak, by obeszło się bez wyzwisk, epitetów i wulgaryzmów kierowanych w jego stronę, bez chamskich, nie nadających cię do zacytowania transparentów, bez obelg pod jego adresem na wszelakich forach, bez gwizdów oraz obrażających przyśpiewek przy każdym  pojawieniu się Golloba pod taśmą. I nie tylko Golloba – bo na jego miejscu w tej chwili mogę postawić każde inne nazwisko. Polski żużel ma wciąż świeżo w pamięci tragedie Rafała Kurmańskiego i Łukasza Romanka. Nie każdy jest silny psychicznie, umie sobie poradzić z presją i oczekiwaniami kibiców czy działaczy. Żużel to taki sport, że więcej niż od samego zawodnika często zależy od sprzętu, który jak wiadomo niekiedy zawodzi – tak jak Golloba w minionym sezonie. Wówczas ani wyzwiska, ani obraźliwe wpisy w internecie nie pomogą. Mogą jedynie pogorszyć sytuację. 

Ciężko jest pozostawać obojętnym na zaciekłą, pozbawioną krzty kultury krytykę czy prostackie inwektywy, tym  bardziej słyszane na stadionie. Ogromne oczekiwania, brak pomocy, bliskich osób oraz to wszystko, o czym napisałem wyżej mogą doprowadzić do tego, co stało się ze ś.p. Rafałem i Łukaszem. Pamiętajmy o tym  w obliczu trwającej dyskusji na temat  zmiany klubu  przez Tomasza Golloba, ale także w przypadku  każdego innego żużlowca, by nie obrzucać go mięsem tylko dlatego,  że podpisał kontrakt z drużyną największego rywala bądź znajduje się w słabszej dyspozycji. Bo choć akurat on ma bardzo silną głowę, to są na pewno zawodnicy, których psychika jest bardziej krucha i mniej odporna na brutalne ataki kiboli oraz mediów. Nie mówię tu o uwielbieniu czy „miłości”, a jedynie o odrobinie szacunku dla tych (i oczywiście nie tylko dla nich), którzy na torze ryzykują swoje zdrowie i życie, by dostarczyć nam, fanom speedway’a niezwykłych sportowych emocji.


niedziela, 23 grudnia 2012

Crazy Wolf Cola

Po naprawdę długiej przerwie od pisania wracam z recenzją jednego z moich ulubionych energetyków, a mianowicie Crazy Wolfa. Mam do tego napoju swoisty "sentyment", gdyż jest on jednym z pierwszych, obok BePowera i R20, od którego zaczęła się moja "przygoda" z energy drinkami. Z tego względu obowiązkowo poświęcę mu tutaj trochę miejsca. 



Crazy Wolf - nie tylko omawiana dziś wersja o smaku coli - jest dostępny wyłącznie w sieci Kaufland jako tzw. "marka własna". Cena tego napoju na dzień dzisiejszy to 1,49 zł, a więc jest bardzo przystępna. Niemniej jednak chyba częściej można się spotkać z ceną 1,55 zł za puszeczkę. Dla niezorientowanych - do wyboru mamy 4 odmiany smakowe: "klasyka", light, limonkę oraz colę. 

Nie będę się rozpisywał o składzie, gdyż jest on bardzo zbliżony do wszelakich innych marek. Różni się tym, że zawiera barwnik, nadający napojowi odpowiedni smak i kolor. Natomiast jeśli chodzi właśnie o walory smakowe - jak powszechnie wiadomo, większość (jeśli nie wszystkie) napoi puszkowych najlepiej smakuje schłodzona. Nie inaczej jest w tym przypadku. Może teraz w zimie mało kto wrzuci energetyka do lodówki, ale w lecie to najlepsza opcja. Po otwarciu jakikolwiek zapach jest bardzo słabo wyczuwalny. W kwestii smaku - czuć, że faktycznie mamy do czynienia z wersją cola (co nie jest takie oczywiste, jak przekonałem się na przykładzie N-Gine'a coli, który bardziej smakował jak jakiś... płyn do mycia naczyń? Nie żebym pił coś takiego :) ). Sam posmak z kolei jest leciutko gorzkawy i stosunkowo krótki, co jest z pewnością zaletą, jeśli komuś nie "podejdzie" ten napój. Mogę więc obiektywnie stwierdzić, że nie jest on przesadnie słodki - raczej przeciwnie. 

Krótko podsumowując - Crazy Wolf Cola jest bardzo przyjemną odmianą od tych "klasycznych" energy drinków dostępnych na naszym rynku. Smak można ocenić pozytywnie, tak samo jak cenę napoju. Nie napisałem nic o wadach, bo... w zasadzie ciężko mi jakąś dostrzec. Tak obiektywnie, jak i subiektywnie. Zarzucić mógłbym jedynie to, co każdemu "energizerowi" - mianowicie szybkie rozgazowanie. Ale skoro ten problem jest powszechny, więc pominąłem tą kwestię. W moim osobistym rankingu energetyków o smaku coli stawiam go tuż tuż za Ridersem, a przed Level Upem oraz zdecydowanie przed wspomnianym N-Gine'm i Tigerem (który przynajmniej kiedyś także miał taką wersję smakową). Osobiście polecam :)

niedziela, 16 września 2012

XL Lime&Lemon

Po recenzji XL Cranberry dziś kolei na inną odmianę smakową, a mianowicie wersję Lime&Lemon. Czy opinia o nim będzie równie pozytywna jak o jego "żurawinowym bracie"? A może wręcz przeciwnie? O tym przeczytacie w dalszej części. 




Zacznę może od tego, że recenzując XL Lime&Lemon mógłbym w zasadzie skopiować to, co napisałem przy żurawinowym XLu i jedynie nanieść stosowne poprawki. Z jego ceną czy dostępnością jest identycznie. Skład? Ten sam, z jedną, oczywistą różnicą jeśli chodzi o barwniki - tutaj pojawia się tartrazyna oraz błękit brylantowy. Rzecz jasna są one związane ze smakiem oraz kolorem napoju. Cóż jeszcze, zanim przejdę do głównego wątku? Warto nadmienić, iż takowego połączenia smakowego - to znaczy limonki z cytryną, próżno szukać na naszym rynku (poza XLem). Znacznie bardziej popularnym smakiem jest połączenie limonki z miętą, czyli po prostu mojito. 

A teraz główny punkt programu, a więc smak. Na wstępie powiem, że akurat Lime&Lemon dla mnie osobiście to najlepszy produkt XLa. Nie tylko ze względu na swoją niepowtarzalność, ale po prostu za UDANE nieco oryginalne połączenie smakowe. Podobnie jak przy XL Cranberry, klasyczny smak typowego energy drinka jest tu właściwie nie wyczuwalny. Kompozycję limonki z cytryną w tym przypadku można uznać za bardzo udany eksperyment. W smaku napój jest dość delikatny, a przy tym mocno orzeźwiający (polecam - jak zresztą większość energetyków - pić schłodzonego). Odnoszę też wrażenie, iż ten posmak (ewidentnie taki, jaki smak napoju) - skądinąd przyjemny - pozostaje w ustach nieco dłużej niż w przypadku XL Cranberry. Jedynym mankamentem jest oczywiście szybkie ulatnianie się gazu z napoju, ale do tego "koneserzy" energetyków z pewnością zdążyli już przywyknąć. 

Króciutko podsumowując - napój XL Lime&Lemon z pewnością można zaliczyć do gatunku tych udanych eksperymentów smakowych. W mojej ocenie jest jeszcze lepszy od swojego "żurawinowego brata". Przy tym ma unikatowy smak, bo jak wiadomo energetyków żurawinowych mamy na rynku znacznie więcej. Kto nie próbował, a często pija energy drinki, powinien skosztować XL Lime&Lemon. Uważam, że nie będzie zawiedziony!


sobota, 15 września 2012

XL Cranberry

Dziś recenzja energetyka, który na naszym rynku obecny jest już od dawien dawna i choćby za samo to należy mu się nieco uwagi. Mowa o XL Energy Drinku, a konkretnie o jego żurawinowej wersji smakowej. Czy można przejść obok niego obojętnie? A może ma w sobie "to coś"? O tym w dalszej części recenzji.




Na początek cena i dostępność: otóż obecnie w sieci Carrefour trwa promocja, w ramach której przy zakupie jednej puszki za 1,19zł drugą dostajemy za grosz. 60 gr za energetyka, w dodatku w trzech opcjach smakowych do wyboru? Rewelacja. Bez promocji natomiast cena waha się od 1,39zł do 1,99zł. W każdym razie rzadko kiedy przekracza 2zł. Oczywiście stwierdzam to na podstawie tego, co zaobserwowałem w swoim regionie. Z dostępnością jeszcze 1-1,5 roku temu powiedziałbym, że jest bardzo dobrze. Jednak od tego czasu jakby powoli zaczął znikać z półek sklepowych. Dla przykładu właśnie dowiedziałem się, iż XLa nie zobaczymy już w niemieckiej sieci Kaufland. Mimo wszystko w dużych marketach, jak np. Real, Tesco czy wymieniony wyżej Carrefour wciąż gości na pólkach z tego typu napojami w całkiem przystępnej cenie. 

W składzie XL Cranberry niemal nie różni się od standardowego energetyka. A więc ilość kofeiny oraz tauryny pozostaje na "ogólnie przyjętym" poziomie, czyli odpowiednio 32mg/100ml oraz 400mg/100ml. Ponadto zawiera jak większość napojów energetycznych kwas cytrynowy, cytrynian sodu i witaminy: niacynę, B6, B12 oraz kwas pantotenowy. Dwie drobne różnice to brak inozytolu oraz obecność barwników - azorubiny i karmelu amoniakalnego, które oczywiście odpowiadają za kolor oraz smak. 
Teraz najważniejsze - czyli właśnie smak. Mając odnośniki w postaci Level Upa czy Green Upa muszę stwierdzić, że to właśnie XL posiada najlepszą wersję żurawinowego "energizera". Jest on delikatnie słodszy od konkurencji, a przy tym również bardziej wyraźny. A posmak nie znika tak szybko - co w tym przypadku jest dużym plusem, gdyż jest on bardzo przyjemny. Każdy, kto spróbuje zdąży poczuć smak żurawiny zanim zdąży on zniknąć w ustach. Jeśli chodzi o minusy mnie osobiście ciężko się takowych doszukać. W zasadzie jedyne, co mogę zarzucić temu napojowi to szybkie "rozgazowanie". Jednak ten problem dotyczy praktycznie każdego energetyka, więc ciężko traktować to jako zarzut. 

Ze swojej strony polecam tego energetyka. Uważam, że jest to jedna z "przyjemniejszych" wersji smakowych "energizerów" na naszym rynku. Przy tym z dostępnością nie ma większych problemów. Dla kogoś, komu nie odpowiada "klasyczny" posmak energetyków, a potrzebuje pobudzenia czy poprawy koncentracji, XL Cranberry może być bardzo dobrym rozwiązaniem. 

poniedziałek, 3 września 2012

Primera Division: Barcelona - Valencia 1-0

Po bardzo przeciętnym meczu Barcelona pokonała Valencię 1-0. Trzy punkty Katalończykom zapewnił pięknym strzałem Adriano, czym po części odkupił swoje winy za przegrany rewanż w Superpucharze. Dla gospodarzy było to trzecie zwycięstwo w lidze z rzędu, natomiast "Nietoperze" z dwoma punktami po trzech kolejkach zaliczają jeden z najsłabszych startów w ostatnich latach, mając jednak już za sobą mecze z mistrzem i wicemistrzem z poprzedniego sezonu. 




Początek spotkania nie zwiastował wielkich emocji. I tych też tak naprawdę przez cały mecz było jak na lekarstwo. Pierwszym godnym odnotowania momentem była indywidualna akcja Pedro w polu karnym, zakończona płaskim uderzeniem prosto w Diego Alvesa. Trzy minuty później na techniczny strzał z ponad 20 metrów zdecydował się Roberto Soldado, który minimalnie minął bramkę Valdesa. Na odpowiedź Barcelony musieliśmy czekać osiem minut. Wtedy to świetną centrą na głowę... Messiego popisał się Dani Alves. Jego strzał po koźle w świetnym stylu sparował Diego Alves. Zastanawiająca była dziwna bierność obrońców Valencii w tej sytuacji. 

Trzy minuty później Messi zdecydował się na strzał z dystansu, po którym piłka wyszła na rzut rożny. I właśnie po tym krótko rozegranym stałym fragmencie piłkę w okolicach narożnika pola karnego otrzymał Adriano i długo nie namyślając się huknął po długim rogu ściągając przysłowiową pajęczynę z bramki Alvesa. Nie minęły dwie minuty, a przed szansą na drugą bramkę dla gospodarzy stanął Pedro. Kapitalną piłką z głębi pola popisał się Xavi, skrzydłowy Barcelony uderzył na wślizgu z pierwszej piłki, jednak brazylijski golkiper Nietoperzy zdołał odbić piłkę do boku. Te dziesięć minut między dwudziestą na trzydziestą to okres najlepszej gry Blaugrany w tym spotkaniu. Okres jakże krótki, ale obfitujący w więcej sytuacji podbramkowych dla Katalończyków niż przez całą resztę zawodów. W 26. minucie na trzydziestym metrze od bramki Los Ches futbolówkę przechwycił Xavi, zagrał na linię pola karnego do Messiego, Argentyńczyk wypatrzył jeszcze wbiegającego w pole karne Fabregasa, jednak ten, w sytuacji sam na sam, mając dużo czasu, jedynie musnął słupek swoją podcinką. 

Do przerwy został kwadrans. Kwadrans, który nie przyniósł w zasadzie żadnych sytuacji, o których należałoby wspomnieć. Odnotujmy jedynie zagranie Daniego Alvesa wzdłuż pola bramkowego z 30. minuty, którego nikt nie zdołał przeciąć. Niecałe dziesięć minut później w polu karnym Barcelony niezłą okazję wypracował sobie Sofiane Feghouli, ale jego strzał z ostrego kąta poszybował wysoko ponad poprzeczką. 

Druga połowa przyniosła jeszcze mniej sytuacji bramkowych, choć w kilku sytuacjach, głównie pod bramką Barcelony, zrobiło się gorąco. Ale po kolei. Po przerwie nie oglądaliśmy już na boisku Daniego Alvesa, którego zastąpił sprowadzony właśnie z Valencii Jordi Alba. Zmiana spowodowana była najprawdopodobniej urazem, którego Brazylijczyk nabawił się po jednym ze wślizgów już na początku zawodów. 

Pierwszą okazję w drugich 45 minutach mieli goście. W ostatniej chwili jednak piłkę z nogi Victora Ruiza ściągnął Alexis Sanchez. Minutę później z 25 metrów Panu Bogu w okno uderzał Adriano. Chyba najbardziej klarowną szansę w drugiej połowie dla Barcelony miał Fabregas. Z prawej strony przy linii końcowej Alexis zakręcił Victorem Ruizem, wpadł w pole karne i idealnie wyłożył piłkę na ósmy metr byłemu zawodnikowi Arsenalu, który posłał ją tam, gdzie pięć minut wcześniej Adriano. 

W 60. minucie spotkania po rzucie wolnym wykonywanym przez Tino Costę piłkę do siatki skierował Victor Ruiz. Pan Perez Lasa bramki nie uznał, gdyż stoper Los Ches znajdował się na pozycji spalonej. Czy rzeczywiście tak było? Ciężko rozstrzygnąć, gdyż nawet powtórki (swoją drogą z fatalnych ujęć) nie wyjaśniają niczego. Niemniej jednak wydawało się, że były piłkarz Napoli znajdował się o włos przed obrońcami Katalończyków. Kto myślał, że ta sytuacja pobudzi zawodników Tito Vilanovy do żwawszych ataków i podwyższenia prowadzenia, musiał się srodze zawieść. Do 80. minuty jedynymi wydarzeniami wartymi uwagi były... zmiany. Najpierw za słabego dziś (jak i od początku sezonu) Cesca pojawił się Iniesta, a później zmian dokonywał Mauricio Pellegrino: Viera zastąpił Guardado, Gaga Albeldę i Valdez Feghouliego. 

W 81. minucie piłkę na 18. metrze ustawił Leo Messi. Strzał Argentyńczyka trafił centralnie w mur. Z każdą minutą piłkarze Barcelony cofali się coraz głębiej pod swoje pole karne wyraźnie chcąc utrzymać ten wynik. Świadczy o tym również wejście Sergio Busquetsa w miejsce Alexisa. Taka sytuacja dawno nie miała miejsca. A mimo to Valencia w ostatnich minutach (a wręcz sekundach) mogła zapewnić sobie punkt. 90. minuta, kolejny stały fragment (tym razem rzut rożny) i znów pod bramką gospodarzy zrobiło się gorąco. Dosłownie 3 metry od bramki Valdesa bez opieki pozostawiony został Victor Ruiz, golkiper Barcelony spóźnij się z wyjściem do piłki, jednak strzał głową obrońcy Nietoperzy poszybował jakieś 30 centymetrów nad poprzeczką. 60 sekund później kolejny groźny strzał - Jonas przerzucił sobie piłkę nad Jordim Albą  z około 25 metrów posłał w stronę bramki "opadającego liścia". Piłka zatrzepotała tylko na górnej siatce. I tym akcentem zakończyło się to spotkanie. 

Wydaje mi się, że był to jeden ze słabszych meczów między tymi drużynami w ostatnich latach. Ani jedna, ani druga ekipa nie pokazały całego potencjału, jaki w nich drzemie. Valencia od początku wyglądała dziś na drużynę nastawioną na wywiezienie z Camp Nou bezbramkowego remisu. Grali jakby bez przekonania, że można stąd wywieźć coś więcej niż punkt, a to - biorąc pod uwagę mecze Barcy z Osasuną czy rewanż z Realem (a także postawę w całym tym spotkaniu) było jak najbardziej możliwe. W zasadzie nie funkcjonowały skrzydła. Ani Feghouli, ani Guardado nie przeprowadzili ani jednego rajdu, który stworzyłby jakiekolwiek zagrożenie pod bramką Valdesa. Jest to o tyle dziwne, że tradycyjnie - szczególnie w pierwszej połowie - zarówno Alves, jak i Adriano, grali bardzo wysoko, w zasadzie pod samym polem karnym gości. Niewielkie było również wsparcie dla nich od Cissokho i Perreiry. Jednak ta dwójka wyraźnie skupiła się na poczynaniach defensywnych, z czego wywiązali się niemal bez zarzutu. Ani Pedro, ani Alexis nie "pohasali" sobie przy nich. Paradoksalnie najefektowniejsze dryblingi Alexis wykonał na obu stoperach Valencii, a nie na bocznych obrońcach. W środku pola natomiast zabrakło piłkarza, który byłby w stanie przytrzymać dłużej piłkę, zagrać na wolne pole do boku czy w "uliczkę". Ani Tino Costa, ani tym bardziej Albelda nie są piłkarzami tego typu. Odczuwalny szczególnie w takim meczu był brak piłkarza typu Banega czy nawet Canales. Brakowało także, głównie ze strony Costy, strzałów z dystansu. A że była to groźna broń pokazał i Soldado, i Jonas. Być może to jednak zasługa Alexa Songa, który wykonał mrówczą robotę w środku pola, częściowo również neutralizując takowe zagrożenie płynące ze strony Argentyńczyka z francuskim paszportem. Mam także wrażenie, że bardziej od Jonasa przydałby się w tym meczu Nelson Valdez. Wiadomo, że Soldado jest typem piłkarza, który nie odpuszcza i walczy o każdą piłkę kiedy tylko ma okazję. Na mecz z lubiącą wymieniać niezliczoną liczbę podań Barceloną ktoś taki jak Valdez byłby wskazany. widać było i z Osasuną, i szczególnie w rewanżu z Realem, że niewiele potrzeba, aby wymusić błąd Mascherano czy Pique. A Valdez to piłkarz, który potrafi 90 minut zasuwać między stoperami, wywierać na nich nieustanny pressing. Gdyby boczni pomocnicy zagrali wyżej, a Valdez obok (nie za plecami) Soldado, być może goście mieliby więcej sytuacji z kontry. 

Co do gospodarzy, lekką poprawę widać było w grze obronnej, choć prawdę powiedziawszy piłkarze Mauricio Pellegrino nie zmusili gospodarzy do wielkiego wysiłku. Największa bolączka - defensywne stałe fragmenty. Nie wiem z czego to wynika - czy z braku komunikacji, czy z braku centymetrów - ale był to kolejny mecz, w którym rywal największe zagrożenia stwarza po rzutach wolnych czy rożnych. Jest to z pewnością element, nad którym podopieczni Tito Vilanovy wciąż muszą dużo pracować na treningach. Drugi  moim zdaniem problem - gra Leo Messiego. A może nawet nie tyle jego gra, co rola. Oglądając Barcelonę można odnieść wrażenie, że La Pulga ma na boisku całkowicie wolną rękę. Nie dotyczą go żadne wytyczne, żadne ustawienia taktyczne. Czy to plus czy minus? Teoretycznie zależy od tego, jaki dzień ma Argentyńczyk. W praktyce - raczej coraz mniej taka jego rola daje drużynie. Cofając się nieco wstecz, do czasów Samuela Eto'o mam w pamięci ogrom sytuacji, w których dostawał piłkę od Xaviego czy Iniesty na wolne pole. Widziałem masę prostopadłych (co ważne, dokładnych podań) piłek od Hiszpanów do Kameruńczyka. Inna sprawa, że często tych zagrań nie wykorzystywał. Ale to był jego największy plus: potrafił jak mało kto kapitalnie w tempo urwać się obrońcom, miał niesamowitą łatwość w dochodzeniu do "setek". Przeważnie miał ich tyle, że nawet marnując połowę z nich i tak trafiał do siatki. Dlaczego przywołuję przykład obecnego zawodnika Andżi Machaczkała? Ano dlatego, że był to ostatni zawodnik w klubie tego typu. Albo może inaczej - jako ostatni z klasycznych "dziewiątek" w Barcelonie faktycznie pełnił swoją rolę. Po nim ani Zlatan, ani Villa nie grali już typowego wysuniętego napastnika, choć z taką charakterystyką przychodzili do stolicy Katalonii. Nie wnikam w to, ile prawdy jest w historii, jakoby sam Messi zażyczył sobie gry jako środkowy napastnik, a na ile to była suwerenna decyzja Guardioli. 

Rzecz w tym, że dając Messiemu pełną swobodę drużyna wbrew pozorom podwójnie traci - raz, że tym sposobem automatycznie zneutralizowane zostają największe atuty Xaviego i Iniesty, a więc kapitalne prostopadłe piłki. Coraz częściej zauważam, że Xavi zaczął się ograniczać do rozciągania gry, posyłania piłek jedynie do boków. No bo tak: Messiego ciągnie do piłki, zdecydowanie lepiej czuje się z nią niż bez niej, stąd jego częste powroty do drugiej linii, nawet w okolice pozycji Busquetsa. Na środku ataku zostaje więc wielka dziura, bo bardzo rzadko, żeby nie powiedzieć w ogóle, Pedro czy Alexis schodzą na miejsce Argentyńczyka. Przeważnie trzymają się kurczowo skrzydeł i jedynie wymieniają się stronami, co nie przynosi specjalnie wymiernych korzyści. Częściej czyni to Villa, ale wiadomo ile czasu był wyłączony z gry. A wiadomo, że znacznie ciężej rozgrywającemu zagrać prostopadłą piłkę ze środka na skrzydło (choć Xavi nawet w tym meczu jedną taką piłkę był w stanie zagrać - ale to wyjątek potwierdzający regułę wynikający jedynie z geniuszu tego piłkarza). Stąd Xavi (rzadziej Iniesta, który szuka jeszcze indywidualnych akcji) ogranicza się do wspomnianego rozciągania gry i "klepania" w środku boiska z Messim, Iniestą czy Busquetsem. 

Druga kwestia to wspomniany brak tej "klasycznej dziewiątki". Pisałem ile na tej pozycji, przy tak kreatywnych piłkarzach jak Xavi i Iniesta, dawał Eto'o. Z Messim na środku ataku, o czym również wspomniałem, powstaje w tym miejscu często dziura. Rzuca się to w oczy szczególnie przy rozrzucaniu gry do skrzydeł. Wielokrotnie widziałem sytuacje, kiedy piłkę na skrzydle dostaje, dajmy na to Alves, ma bardzo dużo miejsca i czasu, ale po dłuższym przetrzymaniu piłki... cofa ją do tyłu. Bo w polu karnym nie ma nikogo. Messi się cofa, a ani Iniesta, ani tym bardziej Xavi nie są piłkarzami typu Franka Lamparda, Stevena Gerrarda czy nawet Kevina Prince'a Boatenga, którzy kiedy piłka jest na skrzydle natychmiast znajdują się w polu karnym czy jego okolicach. A wystarczyłby ruchliwy napastnik obdarzony sprytem (jakim był właśnie Eto'o) by wiele takich sytuacji kończyło się centrą, która znalazłaby adresata. 

Obecnie nie spodziewam się, by Vilanova wrócił do takiej gry, z Messim bliżej linii bocznej. Niemniej jednak w wielu meczach (choćby Chelsea, Inter z LM) taki powrót mógłby wyjść z korzyścią dla drużyny. Jednak nie ja odpowiadam za taktykę w tym klubie, więc pozostają mi jedynie taki oto suche dywagacje :) 


czwartek, 30 sierpnia 2012

Hiszpania: Superpuchar dla Realu

Mimo porażki 2-3 na Camp Nou, Real Madryt zdołał sięgnąć po pierwsze trofeum w nowym sezonie, pokonując na Bernabeu Barcelonę 2-1. Co warte podkreślenia, rewanż wygrał w pełni zasłużenie, a na murawie wreszcie nie trwało polowanie na kości, symulowanie czy wywieranie presji na arbitrze. 



Pierwsza połowa niespodziewanie mogła (i powinna) skończyć się prawdziwym pogromem. Piłkarze Barcelony nie mieli kompletnie pomysłu na rozegranie piłki. Rzadko kiedy piłka znajdowała się w okolicach 20 metra od bramki Los Blancos, nie mówiąc już o jakichkolwiek strzałach w kierunku bramki Casillasa. Równie fatalnie wyglądała ich gra w defensywie. Real, mimo że nie grał nadzwyczaj szybko i błyskotliwie, co kilka minut stwarzał sobie wyśmienite sytuacje do strzelenia gola. A Barca może dziękować Niebiosom (a w zasadzie Valdesowi, choć i on dołożył swoje "trzy grosze" do straconych bramek, i nieskuteczności Królewskich), że na przerwę schodzili przy wyniku 1-2, a nie 1-5. 

Już w 7. minucie po pierwszym (i nie ostatnim) poważnym błędzie w ustawieniu Gerarda Pique świetną okazję po zagraniu Marcelo miał Gonzalo Higuain, jednak jego płaski strzał zdołał nogą odbić bramkarz Barcelony. Zresztą takich błędów w ustawieniu, szczególnie w pierwszej połowie, defensywa Blaugrany odnotowała tyle, że aż ciężko je zliczyć. Dodatkowo brakowało asekuracji i komunikacji. Pique z Mascherano momentami wyglądali jak para trampkarzy, która pierwszy raz w życiu gra ze sobą na stoperze.  Właśnie kiks tego drugiego przyczynił się do utraty pierwszego gola. Piłkę z własnej połowy wybijał Pepe i gdy wydawało się, że Argentyńczyk bez problemu wybije ją, ten zrobił coś, co wydawałoby się jest domeną wyłącznie naszej B klasy. Mianowicie nie trafił w futbolówkę, a na dodatek dał się wyprzedzić swojemu rodakowi, a "Pipita" tym razem nie zmarnował stuprocentowej sytuacji i strzałem między nogami Valdesa dał Madrytczykom prowadzenie.

Nie minęło 10 minut, a drugi ze stoperów Barcelony pokazał, że nie chce być gorszy od Javiera. Sytuacja bardzo podobna do poprzedniej: piłkę z własnej połowy zagrywa Sami Khedira, Pique nie wie, czy zrobić w jej kierunku krok, czy też poczekać na kozioł, jego niezdecydowanie wykorzystuje Ronaldo, który przerzuca sobie piłkę piętą nad Hiszpanem i wychodzi sam na sam z Valdesem. Dlaczego stoper Barcelony zamiast ruszyć za Ronaldo popędził na linię bramkową? Dlaczego VV nie wyszedł z bramki by skrócić kąt? Dlaczego Mascherano wracał początkowo w ślimaczym tempie? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że wszystkie te niuanse pozwoliły Portugalczykowi strzelić bramkę na 2-0, chociaż futbolówkę szczerze mówiąc (wbrew zastanawiającym zachwytom Pana Iwańskiego z TVP nad "cudownych przyjęciem piłki") "zgasił" tak, że została ona za jego plecami. Mimo to miał nadspodziewanie dużo czasu, by ją sobie spokojnie ułożyć do strzału. Strzału, który choć mocny, był chyba jednak do "wyjęcia". 

Wydawać by się mogło - gorzej być nie może. A jednak. Kolejne 10 minut i kolejna zmarnowana "setka" Higuaina, nieuznana bramka Pepe na 3-0 (powtórki pokazały, że delikatnie popchnął Marcherano a ten, w swoim stylu, gdy tylko poczuł ręce rywala na plecach padł na murawę - miał się więc sędzia czym wybronić, aczkolwiek gdyby uznał tą bramkę nikt specjalnie nie mógłby mieć do niego pretensji) i na domiar złego czerwona kartka dla Adriano za faul na wychodzącym na wolne pole Ronaldo. Chwilę później natomiast po trzecim w tym meczu świetnym dograniu Marcelo Khedira uderzył z woleja prosto w ręce Valdesa.

Po wyrzuceniu z boiska Brazylijczyka Vilanova zareagował natychmiast wprowadzając na boisko Martina Montoyę w miejsce Alexisa Sancheza. I paradoksalnie to właśnie ten młody obrońca miał w 37. minucie pierwszą (sic!) okazję na bramkę dla Barcelony. Z lewej strony boiska wzdłuż bramki zagrał Iniesta, jednak ani Messi, ani właśnie Montoya nie sięgnęli piłki. 

Gdy wydawało się, że do przerwy nic już się nie wydarzy, stało się zgoła odmiennie. Do rzutu wolnego z ponad 25 metrów podszedł Leo Messi i pięknych strzałem obok muru po długim rogu trafił do siatki. Sprawdziło się więc po raz kolejny stare porzekadło o niewykorzystanych sytuacjach. Real mógł jeszcze odpowiedzieć, ale ani bomba Ronaldo, ani techniczne uderzenie Di Marii nie przyniosło zmiany rezultatu. 

W drugiej części meczu Real nie forsował tempa widząc korzystny wynik, nieporadność Barcelony i grając z przewagą jednego zawodnika. Piłka - tak trochę w stylu największego rywala - krążyła między defensorami Los Blancos. A Katalończycy, nie mając pomysłu na rozbicie szczelnej defensywy Realu i przebicie się przez zagęszczony środek pola, próbowali szukać swoich okazji grając z kolei... długimi piłkami, a więc tak, jak wiele razy w tym spotkaniu grali Madrytczycy. Pierwszy raz udało się to w 62. minucie i podobnie jak w pierwszym meczu świetnym crossem do Pedro popisał się Mascherano. Hiszpan tak jak wówczas kapitalnie "skleił" futbolówkę, jednak nie posłał jej tym razem do siatki, a prosto w Ikera Casillasa. Jakieś 3 minuty później na indywidualną akcję prawym skrzydłem zdecydował się Pedro, jakimś cudem ograł Ramosa i ostatkiem sił pchnął piłkę prosto w rękawice bramkarza Realu. 

Na odpowiedź gospodarzy nie trzeba było długo czekać. Indywidualna akcja... Samiego Khediry, który ograł w niej 4 piłkarzy Barcelony, podsumowała fatalną grę w defensywie i kompletny brak zrozumienia. Tylko dzięki dobrej interwencji Valdesa na tablicy wyników wynik nie uległ zmianie. 

Kwadrans przed końcem kapitalnym podaniem z głębi pola do Jordiego Alby popisał się najlepszy piłkarz świata. Były piłkarz Valencii zdecydował się mijać Casillasa, co skończyło się wybiciem piłki przez obrońców. Chyba lepszym rozwiązaniem w tej sytuacji byłaby próba przerzucenia piłki nad wychodzącym z bramki golkiperem Królewskich. 

Kilka minut po tej akcji odpowiedział Real. Kolejną "patelnię" zmarnował Higuain, uderzając w sytuacji oko w oko z Valdesem w słupek. Niesamowitym była bierność gości w tej akcji. Ani przy podającym Xabim Alonso, ani przy "Pipicie" w promieniu jakichś 2-3 metrów nie było żadnego zawodnika w bordowo-granatowej koszulce. Ostatnie szanse na odwrócenie losów Superpucharu mieli znów Martin Montoya (po świetnym podaniu Messiego) oraz Leo Messi, lecz żaden z nich nie trafił do siatki i trofeum pozostało na Bernabeu. 

Z pewnością żaden kibic Barcelony (w tym ja) w najczarniejszych snach nie widział czegoś takiego, co miało miejsce w pierwszych 45 minutach. Można powiedzieć, że to, co działo się w pierwszym spotkaniu zostało obrócone o 180 stopni. Wówczas to Barca dominowała, a goście zdobyli dwie bramki "z niczego". Tym razem to Real miał mecz pod kontrolą i powinien go wygrać zdecydowanie wyżej, a Barcelona zdobyła bramkę nie mając do przerwy ani jednak dobrej okazji. Trzeba jednak zaznaczyć, że piłkarze ze stolicy mieli sporo więcej sytuacji w rewanżu niż Blaugrana na Camp Nou. Z przekroju dwumeczu Puchar zdobyła drużyna nieco lepsza (przynajmniej pod względem kreowania sytuacji podbramkowych), choć słowa uznania dla graczy z Katalonii za podjęcie walki w drugiej połowie i wyjście z szatni jakby to była inna drużyna niż w pierwszej połowie. Inna sprawa, że Real w drugich 45 minutach bardziej niż na stwarzaniu kolejnych sytuacji starał się kontrolować poczynania Barcelony w ofensywie i skupił się na bezbłędnej grze w obronie. W 100% się to nie udało, aczkolwiek przyniosło pożądany efekt końcowy w postaci Superpucharu. Warta odnotowania jest również atmosfera panująca na murawie. Wreszcie mogliśmy oglądać mecz bez złośliwości, brutalności, awantur, symulacji i dyskusji z sędzią. Mecz, wbrew licznym kartkom, był bardzo czysty, a jego najlepszym podsumowaniem mogą być dwie sytuacje z Pedro: w pierwszej to on pomógł podnieść się z murawy Marcelo, a w drugiej Cristiano Ronaldo wyciągnął dłoń do leżącego na murawie skrzydłowego Barcelony. Niby szczegół, ale jakże ważny przez pryzmat tego, co obserwowaliśmy w wielu wcześniejszych Gran Derbi. Oby jak najwięcej takich obrazków i dobrego futbolu w przyszłości! 





Real Madryt 2:1 FC Barcelona

Bramki: 11' Higuaín, 19' Ronaldo - 45' Messi.

Żółte kartki: Pepe, Arbeloa, Khedira, Alonso - Mascherano, Piqué.

Czerwona kartka: Adriano.

Real Madryt: Casillas; Arbeloa, Pepe, Ramos, Marcelo; Alonso, Khedira; Di María (79' Callejón), Özil (83' Modrić), Cristiano; Higuaín (81' Benzema).

Rezerwowi: Adán, Benzema, Albiol, Modric, Callejón, Lass, Nacho.

Barcelona: Valdés, Alba, Piqué, Mascherano, Adriano; Xavi, Busquets (75' Song), Iniesta, Pedro (82' Tello), Messi, Alexis (33' Montoya).

Rezerwowi: Fábregas, Villa, Pinto, Bartra, Montoya, Alex Song, Tello.


niedziela, 29 lipca 2012

GP Chorwacji: Zwycięstwo Nickiego Pedersena; podium Golloba

Nicki Pedersen triumfował w GP Chorwacji rozegranym na kameralnym obiekcie w Gorican. Na drugim miejscu uplasował się Andreas Jonsson, a na najniższym stopniu podium stanął Tomasz Gollob, który przebudził się po fatalnym początku zawodów. Ostatnie miejsce w finale zajął jadący "na dziko" reprezentant gospodarzy, Jurica Pavlić.




Same zawody nie było porywający widowiskiem. Jak to zazwyczaj bywa na twardych torach, o wszystkim przeważnie decydował start. Jedynie mijanki były spowodowane błędami zawodników (np. Ljung w trzecim biegu, Gollob w czwartym i ósmym czy Lindbaeck w siódmym) bądź dość agresywną jazdą co po niektórych żużlowców (jak Jonsson czy Nicki).

Turniej rozpoczął się fatalnie dla jedynego z naszych reprezentantów, Tomasza Golloba (kontuzjowanego Jarosława Hampela zastępuje Matin Vaculik). Zarówno w pierwszym, jak i drugim swoim starcie na ostatnim wirażu odjechał za daleko od krawężnika, co wykorzystali kolejno Bjerre i Sajfutdinow. Trzeci bieg naszego mistrza również był nieudany, gdyż przywiózł za sobą jedynie Grega Hancocka. Wydawało się, że szanse na półfinał zniknęły. I był to kolejny fatalny występ Mistrza Świata z 2010 roku w ostatnim czasie.

Wszystko diametralnie zmieniło się w czwartej serii. W tejże serii, w czternastym biegu paskudny upadek zaliczył Chris Holder. Australijczyk wpadł w koleinę, ale mimo to próbował utrzymać kontrolę nad motocyklem, co mu się jednak nie udało i skończyło mocnym uderzeniem w kierownicę i upadkiem. Do ostatniej gonitwy już nie przystąpił.

W biegu bezpośrednio po wyścigu z udziałem Holdera mieliśmy okazję zobaczyć takiego Tomasza, do którego przywykliśmy. Co prawda startował z najlepszego pierwszego pola oraz miał bardzo słabych tego dnia rywali (Bjarne Pedersen, Lindbaeck, Ljung), jednak styl jazdy - szeroka jazda niemal pod samą bandą - nareszcie wrócił. Nieco mniej optymistycznie mogliśmy być nastawieni do ostatniego startu Golloba w fazie zasadniczej. Nie dość, że jechał z kiepskiego czwartego pola, to jego rywalami byli nieźli tego dnia Andersen (!) i Crump (nie było po jego jeździe widać złamanego obojczyka) oraz nieprzewidywalny Lindgren. I Polak znów pokazał to, z czego zawsze słynął - kapitalną jazdą "po orbice" zostawił z tyłu wszystkich rywali!!! Tym zwycięstwem zapewnił sobie udział w półfinale, co po tak fatalnym początku było nie lada sukcesem i niespodzianką.

Pierwszy półfinał zakończył się zwycięstwem miejscowego "torreadora" - Juricy Pavlicia. Młody Chorwat w pokonanym polu zostawił samego Nickiego Pedersena oraz Chrisa Harrisa (wreszcie pokazał się z niezłej strony). Wykluczony został Fredka Lindgren.
Drugi, ten ważniejszy dla nas półfinał, patrząc na nazwiska miał nieporównywalnie mocniejszą obsadę. Aktualny wicemistrz (Jonsson) oraz mistrz świata (Hancock) oraz dwóch byłych mistrzów (Gollob, Crump). I znów widzieliśmy popis żużla w wykonaniu legendy (chyba takie stwierdzenie nie będzie nadużyciem) polskiego speedwaya! Kapitalna jazda pod bandą dała nam upragniony, acz nie do końca spodziewany finał!

Tam, poza Pedersenem, Pavliciem i Gollobem, dostał się Andres Jonsson. I to właśnie "AJ" być może pozbawił Polaka zwycięstwa. Nasz rodak, podobnie jak w swoim piątym starcie, jechał spod bandy. Start w wykonaniu Mistrza Świata sprzed dwóch lat był całkiem dobry, lecz Tomasz nie zdołał się założyć na całą stawkę. Dodatkowo lekko w motocykl Polaka uderzył swoim tylnym kołem uderzył Jonsson, co wyrzuciło naszego reprezentanta z optymalnej ścieżki gdzieś pod bandę i zepchnęło na ostatnie miejsce. Na trasie poradził sobie jednak z Pavliciem i wskoczył tym samem na podium. Z przodu natomiast Pedersen nie pozwolił sobie wydrzeć prowadzenia i to właśnie Duńczyk mógł świętować swoje 13. zwycięstwo w turnieju Grand Prix.

Po rozczarowującym początku trzecią lokatę Golloba możemy uznać za duży sukces, tym bardziej, że w ostatnim czasie Tomasz nie imponował wynikami i jazdą. Malutki niedosyt jednak pozostaje po tym, co widzieliśmy w jego wykonaniu od czwartej serii do półfinału. Miejmy nadzieję, że ten występ to dobra wróżba na przyszłość i znak, że Gollob się jeszcze nie kończy. Już dziś przekonamy się podczas derbów Ziemi Lubuskiej na ile tym turniejem polski żużlowiec się odbudował.

piątek, 20 lipca 2012

Dominator Black Edition

Dziś o energetyku, który na rynku jest już od dość dawna, aczkolwiek (przynajmniej w mojej okolicy) coraz trudniej go dostać. Mi szczęśliwie udało się go znaleźć. A czy warto też go spróbować? O tym w dalszej części recenzji.



Na początku pochwalę się, że Dominator produkowany jest u mnie w Dębicy, a dokładniej rzecz biorąc "na obrzeżach" w Nagawczynie przez Olimp Laboratories. Nie wiem tylko, czy użycie czasu teraźniejszego jest adekwatne, gdyż słyszałem plotki, że Olimp ma zamiar wycofać się z rynku energetyków. Nie będę rozważał, czy to dobra decyzja czy nie, natomiast skupię się na samym energy drinku, którego swego czasu (nie wiem jak to jest obecnie) firmował swoim nazwiskiem i osobą sam Mariusz "Pudzian" Pudzianowski.

Jak wspomniałem, obecnie Dominatora (czy to zwykłego, czy Black Edition) bardzo ciężko dostać. Mnie udało się "dorwać" go w Lewiatianie za 2,99 zł, czyli za cenę, jaką przeważnie miał w sklepach. Byłem zaskoczony, gdyż Lewiatana ostatnio odwiedzam dość regularnie i muszę przyznać, że (do wczoraj) z tamtejszych półek zniknął jakiś rok temu, a może i więcej. Dla przypomnienia smaku postanowiłem go kupić. 

I cóż, pamiętając mniej więcej jego smak - w zasadzie klasyczny, zostawiający jednak dość wyraźny, gorzkawy posmak, zapewne związany z podwyższoną ilością kofeiny - muszę stwierdzić, że stał się jakiś "nijaki". Tzn. przez ten rok bądź więcej, odkąd piłem go ostatnio, stracił to, czym się wyróżniał, a o czym napisałem zdanie wcześniej. Owszem, leciutki gorzkawy posmak daje się jeszcze wyczuć, ale nie jest on już tak intensywny i stał się krótkotrwały. Niemniej jednak na pewno nie powiem, że jest niedobry, nie do wypicia. Po prostu obecnie bardzo upodobnił się do większości energetyków dostępnych na polskim rynku. 

A teraz coś o tym, o czym powinno być wcześniej, czyli słówko o składzie: jak wspomniałem w puszce znajduje się podwyższona zawartość kofeiny. A jest to 56mg/100ml, nie standardowe 32mg/100ml. Ciekawostką jest napis na puszcze: "spożywać 125 ml (pół puszki) dziennie". Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, by wypić jedynie połowę puszki, a pozostałe 125 ml, już otwartej "puchy" zachować do dnia jutrzejszego... W Dominatorze Black Edition możemy również znaleźć m.in. syrop glukozowo-fruktozowy czy glukuronolakton. Z pozostałych składników nie ma w zasadzie nic, czym różniłby się specjalnie od innych energizerów. Jako, że to produkt z mojego miasta, chcąc nie chcąc (zdecydowanie jednak to pierwsze) muszę go wszystkim polecić :) Dla pobudzenia, dla smaku, jak i dla kolekcjonera takowych puszek :)


niedziela, 15 lipca 2012

DPŚ: Duńczycy z Pucharem Ove Fundina!

Reprezentacja Danii po zaciętej walce i momentami pozbawionej ducha sportowej rywalizacji końcówce, zwyciężyła na torze w szwedzkiej Malilli w finale DPŚ. Drugie miejsce przypadło Australijczykom, trzecie - wyrwane w ostatniej serii - reprezentacji Rosji, a ostatnie gospodarzom. W finale zabrakło naszej ekipy, ale kto oglądał ten turniej nie powinien narzekać.




Jeszcze kilka godzin przed planowaną godziną rozpoczęcia zawodów nikt nie miał pojęcia, czy w ogóle się one odbędą. W sobotę nad stadionem przeszła potężna ulewa. Tor udało się jednak doprowadzić do stanu używalności i turniej rozpoczął się bez opóźnienia. Aura jednak nie dawała za wygraną i niemal równo z pierwszą gonitwą nadeszły kolejne opady.

Pierwszy bieg pokazał, że tor jest ciężki i łatwo na nim o błąd. Co prawda Chris Holder nie miał problemów i od startu do mety bezpiecznie jechał po 3 punkty, jednak będący za nim Thomas Jonasson miał problemy z opanowaniem swojego motocykla, co niemal skończyło się jego upadkiem. Skorzystali z tego Sajfutdinov oraz Iversen. Chwilę później problemy z wykontrowaniem maszyny miał świetny przecież Rosjanin i został łatwo objechany przez "Puka". Kolejny bieg bez emocji. Łatwe zwycięstwo Nickiego Pedersena. Za nim jedynie przez chwilę na drugą lokatę Grigorija Łaguty naciskał Davey Watt. Trzecia gonitwa również nie rozbudziła kibiców. Mimo dobrego startu Lindgrena problemów ze zwycięstwem nie miał Crump. Szwed został jeszcze "połknięty" przez Michaela Jepsena Jensena. Bieg numer cztery udało się rozegrać dopiero za trzecim podejściem z powodu dwóch "kradzionych startów" Artioma Łaguty. Ostatecznie bezapelacyjnie wygrał Andreas Jonsson, a Rosjanin zameldował się na mecie daleko za Darcy'm Wardem oraz najmłodszym uczestnikiem turnieju, niespełna 18-letnim Mikkelem B. Jensenem.

Klasyfikacja po 1. serii:
1. Australia 9 pkt
2. Dania 8 pkt
3. Szwecja 4 pkt
4. Rosja 3 pkt

Druga seria rozpoczęła się od drugiego łatwego zwycięstwa Crumpa. Z tyłu o jeden punkt zaciekle walczył Jonasson, ale nie dał rady starszemu z braci Łaguta. Bieg szósty to wreszcie namiastka wielkiego ścigania. Świetną walkę o dwa oczka stoczyli Ward z Emilem. Górą był Australijczyk. Na pierwszym łuku upadł Peter Ljung, na szczęście szybko pozbierał się z toru. W biegu siódmym podobnie jak w swoim pierwszym starcie spod taśmy świetnie wyszedł Lindgren, jednak wpadł w koleinę i szybko przemknęli obok niego Pedersen i Holder. W ostatnim biegu tej serii z jokera korzystają Szwedzi. Jonsson jedzie sam za siebie i nie daje rywalom szans.Na ostatnim okrążeniu niegroźny upadek notuje Roman Powazhny. 

Klasyfikacja po 2. serii:
1. Dania 18 pkt
2. Australia 17 pkt
3. Szwecja 11 pkt
4. Rosja 5 pkt

W trzeciej serii Rosjanie zastosowali rezerwę taktyczną. Za Powazhnego pojechał Grigorij Łaguta. Zmiana ta okazała się nieudana, gdyż po przegranej walce z Pedersenem o jeden punkt Grisza zjechał z toru. W biegu dziesiątym Iversen jako pierwszy pokonuje Crumpa. Za nimi jeden punkt Ljungowi odbiera Artiom Łaguta. Kolejna gonitwa zakończyła się pierwszym zwycięstwem Rosjan, a konkretnie Emila, choć początkowo ostro naciskał go "Fredka". Z tyłu skutecznie o jedno oczko z Wattem walczył ambitny B. Jensen. Dwunasty bieg dostarczył kibicom dużo wrażeń. Z przodu niezagrożony do mety gnał Holder. Za nim natomiast zawodnicy tasowali się. Świetny speedway pokazał Grigorij Łaguta. Jadąc ostatni zdecydował się na atak przy krawężniku, mijając w ten sposób zaskoczonego Jonssona, który spadł na ostatnie miejsce. Sytuację wykorzystał Jepsen Jensen, jednak i z nim Grisza szybko się uporał. Na ostatniej prostej Duńczyk minął Rosjanina i gdy wydawało się, że tak zakończy się ten bieg, kolejny zdecydowany atak przy krawężniku na ostatnim wirażu wykonał żużlowiec Włókniarza Częstochowa i tym manewrem wpadł na metę na drugiej pozycji. 

Klasyfikacja po 3. serii:
1. Dania 24 pkt
1. Australia 24 pkt
3. Szwecja 16 pkt
4. Rosja 11 pkt

Na początek czwartej serii znów oglądaliśmy dobry bieg, przypominający poprzednią gonitwę. Z rezerwy taktyczne za Ljunga jedzie Lindgren. Na ostatniej prostej B. Jensen mija Szweda, który odpowiada skutecznym atakiem przy krawężniku na ostatnim wirażu wygrywając o pół motocykla. Za nimi niespodziewanie Holder tasuje się z Powazhnym i szczęśliwie wygrywa ten pojedynek. W czternastej odsłonie swój drugi bieg w tym turnieju wygrywa ten, który w przekroju całej tegorocznej edycji DPŚ spisał się fantastycznie, a więc Michael Jepsen Jensen. Za nim dwa punkciki dowozi Artiom Łaguta, a niezłą walkę o punkt stoczył Jonasson z Wattem. Górą był doświadczony Australijczyk. W przedostatniej gonitwie w tej serii obejrzeliśmy ciekawą walkę na pierwszym łuku. Wyraźnie z tyłu został Grigorij Łaguta. Wydawało się, że jego manewr ze ścięciem do "małej" okaże się skuteczny, jednak wylądował na niekorzystnej ścieżce i ponownie spadł na ostatnie miejsce. Na dystansie kolejny raz Lindgren daje się objechać, tym razem Iversenowi. W piętnastym biegu kapitalnie przed atakami Nickiego bronił się Sajfutdinow. Duńczyk widząc, że nie uda mu się zdobyć trzech punktów tuż przed metą puścił gaz i przepuścił przed siebie Crumpa. Manewr ten miał na celu uniemożliwienie Australijczykom skorzystania z jokera, którego mogliby wystawić, gdyby Jason przyjechał za "Powerem".

Klasyfikacja po 4 serii:
1. Dania 33 pkt
2. Australia 29 pkt
3.Szwecja 21 pkt
4. Rosja 16 pkt

Pierwszy bieg ostatniej serii przyniósł wiele emocji: najpierw sportowych, później niestety tych pozasportowych... Do tej gonitwy Emil wyjechał za Romana Powazhnego jako joker i przez całe cztery okrążenia toczył świetną, zaciekłą walkę o zwycięstwo z B. Jensenem. Jednak na ostatniej prostej Duńczyk obejrzał się za siebie i wyraźnie zwolnił chcąc przepuścić przed siebie Davey'ego Watta. Ten, widząc co się święci zrobił to samo i dał się minąć Peterowi Ljungowi. Cel Duńczyków był oczywisty - zablokowanie australijskiego jokera. Kangury odpowiedziały im jednak tą samą bronią. I tym sposobem w siedemnastej gonitwie za Darcy'ego Warda pojechał Chris Holder. Po starcie bieg nie układał się najgorzej dla Duńczyków. Co prawda prowadził Holder, ale za jego plecami jechał Pedersen. Z tyłu jednak Jonasson zahaczył o motocykl Artioma Łaguty, co skończyło się upadkiem i wykluczeniem Szweda. W powtórce świetnie spod taśmy wyszedł Rosjanin, lecz dał się objechać "Chrispy'emu". Nicki natomiast nie poradził sobie z zawodnikiem bydgoskiej Polonii i tym samem Australijczycy odrobili 4 punkty. I na dwa biegi przed końcem zawodów przewaga Skandynawów wynosiła już tylko punkt, a Rosjanie przeskoczyli Szwedów i mieli zapas dwóch punktów! Dziewiętnasty bieg przyniósł jedno rozstrzygnięcie: zwycięstwo Grigorija Łaguty i ostatnia lokata Lingrena zapewniła Rosjanom dość niespodziewane (przynajmniej z przebiegu zawodów) trzecie miejsce. Nadal jednak nie znaliśmy tryumfatora całych zawodów, choć o krok do tego zbliżyli się Duńczycy, gdyż Jepsen Jensen pokonując Holdera powiększył przewagę nad Kagurami o punkt. W ostatnim biegu więc wszystkie oczy były zwrócone na Iversena i Crumpa, ale znów wielką klasę pokazał Emil Sajfutdinov, wygrywając swój czwarty bieg z rzędu. Za nim dojechał lider wielkich przegranych, czyli Andreas Jonsson. O punkt Crump walczył zaciekle z "Pukiem", jednak nie zdołał mu go wydrzeć i to Duńczycy mogli świętować zdobycie trofeum imienia Ove Fundina!

Końcowa kolejność:

Dania: 39
1. Nicki Pedersen (3,3,1,1,1) 9
2. Niels K Iversen (2,2,3,3,1) 11
3. Michael J Jensen (2,3,1,3,2) 11
4. Mikkel B Jensen (1,2,1,2,2) 8
   
Australia36
1. Jason Crump (3,3,2,2,0) 10
2. Darcy Ward (2,2,2,1,-) 7
3. Davey Watt (1,1,0,1,0) 3
4. Chris Holder (3,2,3,1,6!,1) 16

Rosja: 30
1. Emil Sayfutdinov (1,1,3,3,6!,3) 17
2. Grigory Laguta (2,1,d,2,d,3) 8
3. Artem Laguta (0,0,1,2,2) 5
4. Roman Povazhny (0,u,0,-) 0

Szwecja: 24
1. Andreas Jonsson (3,6!,0,0,2) 11
2. Fredrik Lindgren (1,1,2,3,2,0) 9
3. Peter Ljung (0,d,0,1) 1
4. Tomas H Jonasson (0,0,3,0,w) 3

Cieniem na sukcesie Duńczyków kładzie się bez wątpienia "manewr taktyczny" Nickiego Pedersena i później próba jego skopiowania przez Mikkela B. Jensena. To z całą pewnością było zagranie nie fair i miejmy nadzieję, że światowa federacja żużlowa wyciągnie jakieś wnioski z takich nieczystych zagrywek. Za swoje zachowanie wstydzić powinien się również Chris Holder. Plując w kamerę pokazał jedynie swoje chamstwo i arogancję, a na pewno nie sportowa złość. I takiej bezczelności nic nie tłumaczy.

Przechodząc do spraw czysto sportowych: mamy teraz swoiste pocieszenie, że w barażu przegraliśmy z mistrzami świata tylko 4 punktami, jadąc w dodatku przetrzebionym przez kontuzje składem. Jednak myślę, że nie ma co na siłę szukać usprawiedliwienia, a zwyczajnie wyciągnąć wnioski z naszego występu. Przykład Duńczyków pokazuje, że warto stawiać na młodych, spragnionych sukcesu zawodników. Po części udowodnił to u nas Maciek Janowski, a także trochę starszy Krzysiu Buczkowski. Różnica jest jednak taka, że na nich nikt nie wywiera tak ogromnej presji jaka panowała i panuje w naszym kraju. U nas oczekiwanie, choćby ze względu na mnogość ostatnich sukcesów, zawsze są duże. I zawodnicy muszą nauczyć się z tym radzić. A to nie zawsze przychodzi lekką ręką. 

Duńczycy wygrali zasłużenie. Pokazali, że mimo dwójki niedoświadczonych żużlowców mieli najrówniejszą kadrę. Drużynie pomogła również zmiana słabego w barażu Leona Madsena na najmłodszego w stawce Mikkela B. Jensena. Australijczycy poprzez konflikt Crumpa z Ryanem Sullivanem znów nie mogli wystawić optymalnego składu. Może w przyszłym roku trener Mark Lemon postara się załagodzić konflikt między tymi dwoma wybitnymi zawodnikami, co wyszłoby z pewnością na dobre australijskiej drużynie. Poza tym być może gdyby w miejsce Davey'ego Watta pojechał Troy Batchelor, żużlowcy z Antypodów świętowaliby tytuł. W drużynie Rosyjskiej kapitalnie pojechał Emil Sajfutdinov. Można mu zarzucić, że zawalił pierwsze dwa biegi, jednak to przecież głównie dzięki niemu Rosjanie zdołali na ostatniej prostej wyprzedzić Szwedów i zgarnąć brązowe medale. Po Romanie Powazhnym nikt cudów się nie spodziewał, aczkolwiek gdyby i on, i Artiom Łaguta dorzucili po 2-3 punkty więcej - a stać ich na to - Rosjanie mogliby powalczyć nawet o złoto. Na pewno też więcej od siebie mógł dać Grigorij Łaguta. Momentami wydawało się, że to nie ten sam zawodnik, tak proste błędy popełniał. O Szwedach nie można powiedzieć nic dobrego. Na całej linii zawiódł Peter Ljung, niewiele więcej pokazał Thomas H. Jonasson. Nawet liderzy, Andreas Jonsson i Fredrik Lindgren w niektórych wyścigach wyglądali jak dzieci we mgle. Na pewno kibice Trzech Koron więcej od nich oczekiwali. 

I tak DPŚ dobiegł końca. Nie zakończył się tak, jak oczekiwaliśmy, ale mimo to pozostajemy dobrej myśli na przyszły sezon. A już dziś wracamy do rozgrywek ligowych. Zobaczymy, jak bohaterowie wczorajszych zawodów wrócą przygotowani na polskie stadiony. Oby emocji nie brakowało!

piątek, 13 lipca 2012

DPŚ: koniec marzeń o złocie

Wczorajszego barażu Drużynowego Pucharu Świata w Mallili nie będziemy wspominać dobrze. Po fatalnym początku zawodów Polska reprezentacja nie była w stanie odrobić strat i zajęła drugie miejsce za ekipą Danii, a przed Wielką Brytanią i Czechami. Po paśmie sukcesów przyszło nam więc przełknąć gorzką pigułkę.



W składzie Polaków w porównaniu do półfinału w Bydgoszczy zaszła jedna, spodziewana zresztą zmiana - najsłabszego w naszej ekipie Grzegorza Walaska zastąpił Krzysztof Buczkowski. Do składu reprezentacji Danii powrócił natomiast Nicki Pedersen w miejsce Mikkela B. Jensena. 

Zawody zaczęły się wręcz katastrofalnie. W pierwszym biegu doszło do kontaktu Iversena z Gollobem. Polak upadł, jednak sędzie nie widział w tym winy Duńczyka i wykluczył Mistrza Świata z 2010 roku. W powtórce Iversen niezagrożony dowiózł 3 punkty. Do kolejnego upadku doszło już w kolejnym biegu, kiedy na wejściu w pierwszy wiraż obróciło Madsena i tym razem Duńczycy mogli w programie dopisać przy swoim zawodniku "w". W zasadzie niezagrożony wygrał niespodziewanie Josef Franc, a Protasiewicz musiał się sporo natrudzić aby na dystansie minąć Nichollsa. Trzeci bieg i kolejny upadek - tym razem leży Ales Dryml. Kolejność ustalona już na starcie: Pedersen, przed Kingiem i Buczkowskim. Czwarta gonitwa przyniosła sporo emocji. Świetnie spod taśmy ruszył Janowski, jednak wybrał złą ścieżkę i już na wyjściu z pierwszego łuku jechał z tyłu. Na trasie zdołał jedynie wyprzedzić Lukasa Drymla. Z przodu natomiast świetną walkę stoczyli Jensen z Harrisem zakończoną zwycięstwem młodego Duńczyka.

I tak po pierwszej serii mieliśmy już 5 punktów straty do Danii, trzy do Wielkiej Brytanii, a tyle samo oczek co Czesi. Konia z rzędem temu, kto przewidział taki początek zawodów. Niestety druga seria nie przyniosła przebudzenia i czego nikt się nie spodziewał wciąż pozostawaliśmy bez biegowego zwycięstwa (!). Najbardziej niepokoić mogła postawa Tomka Golloba, który nawet nie podjął walki z Danielem Kingiem i po swoich dwóch biegach wciąż miał na koncie zero punktów. Co gorsza dla naszej reprezentacji z jokera skorzystali Brytyjczycy i wykorzystali go w stu procentach, wygrywając za 6 punktów bieg ósmy.

Po drugiej serii sytuacja przedstawiała się dramatycznie: z 9 oczkami wyprzedzaliśmy tylko o punkt Czechów, a traciliśmy aż 7 do Wielkiej Brytanii i 9 do Danii. Nadzieja gasła w oczach. Przywrócił ją nieco Krzysztof Buczkowski zwyciężając w dobrym stylu w dziewiątej gonitwie. Jensen sporo namęczył się z Nichollsem. Duńczycy za sprawą Nickiego Pedersena natychmiast odrobili ten punkt. Po odjechaniu od krawężnika Janowskiego "Power" ostro wcisnął się Maćkowi pod łokieć, co omal nie skończyło się upadkiem. Swoje drugie zwycięstwo zanotował jednak Woffinden. Ostatnie dwa biegi w trzeciej serii to popis Tomasza Golloba: w jedenastej gonitwie wygrał bezapelacyjnie zostawiając daleko za sobą Harrisa i Madsena. Decyzja Marka Cieślaka była natychmiastowa - joker. I Gollob jadąc bieg po biegu przywiózł 6 punktów dla naszej reprezentacji! Za jego plecami przyjechał Iversen, który musiał się sporo namęczyć z Lukasem Drymlem.

I tym sposobem wróciliśmy do gry. Dania co prawda z 25 punktami wciąż prowadziła, jednak tylko trzy oczka za plecami Skandynawów plasowali się Brytyjczycy i nasza reprezentacja. Z 9 punktami daleko z tyłu zostali Czesi. W czwartej serii niewiele się zmieniło. Najpierw "Puk" ograł Buczkowskiego, jednak ten punkt w kolejnym biegu odrobił Janowski pokonując słabego dziś Madsena. Niespodziankę znów sprawił Josef Franc wygrywając jako joker. Niestety kolejny bieg to znów rozczarowująca postawa Piotra Protasiewicza, który przyjechał nie tylko za plecami Michaela J. Jepsena, ale i Taia Woffindena. Na zakończenie przedostatniej serii wielką klasę znów pokazał Tomasz Gollob przywożąc za sobą Pedersena. 

Przed ostatnimi czterema gonitwami wciąż byliśmy w trudnej sytuacji: nasza strata powiększyła się o punkt. Pozytyw był taki, że odskoczyliśmy od Brytyjczyków. Bardzo dużo zależało od postawy Piotra Protasiewicza w biegu z najsłabszym w ekipie duńskiej Leonem Madsenem. Niestety "Pepe" nie podołał zadaniu. Straciliśmy kolejny punkt do Duńczyków, co praktycznie pozbawiało nas złudzeń. Bieg wygrał natomiast niespodziewanie słaby tego dnia Ales Dryml, lider Czechów w półfinale w King's Lynn. Osiemnasty bieg to zwycięstwo Chrisa Harrisa, przed Pedersenem, Janowskim i Kusem, a co za tym idzie powiększenie przewagi przez Duńczyków do 6 punktów. W tej sytuacji tylko dwa nasze zwycięstwa przy dwóch zerach Duńczyków ostatnich dwóch gonitwach dawały nam bieg dodatkowy. Biorąc jednak pod uwagę formę Pedersena i spółki tego dnia, ciężko było oczekiwać takiego obrotu sprawy. I o ile pierwszy warunek się spełnił (swoje biegi wygrali Buczkowski oraz Gollob), to dwa oczka Iversena w przedostatnim biegu zawodów zapewniły Skandynawom awans do finału. 

Końcowa klasyfikacja:

Dania: 42
1. Nicki Pedersen (3,3,2,2,2) 12
2. 
Michael Jepsen Jensen (3,3,2,3,2) 13
3. Leon Madsen (w,0,1,1,2) 4
4. Niels Kristian Iversen (3,3,2,3,2) 13


Polska: 38
1. Tomasz Gollob (w,0,3,6!,3,3) 15
2. Piotr Protasiewicz (2,1,-,1,1) 5
3. Maciej Janowski (1,2,1,2,1) 7
4. Krzysztof Buczkowski (1,2,3,2,3) 11


Wielka Brytania: 30
1. Scott Nicholls (1,d,1,0,d) 2
2. Tai Woffinden (2,6!,3,2,1) 14
3. Daniel King (2,1,0,0) 3
4. Chris Harris (2,2,2,1,3,1) 11
Czechy: 19
1. Lukas Dryml (0,1,1,1) 3
2. Ales Dryml (u,1,t,0,3) 4
3. Josef Franc (3,2,0,0,6!,0) 11
4. Matej Kus (1,0,0,0) 1


Mimo słabego punktu, jakim bez wątpienia był Leon Madsen, świetna jazda pozostałej trójki zapewniła Duńczykom awans do turnieju finałowego. Można gdybać co by było, gdyby w półfinale zamiast Grzegorza Walaska pojechał Krzysztof Buczkowski, ale biorąc pod uwagę dyspozycję ligową "Grega" trener Marek Cieślak może się z tej decyzji wytłumaczyć. Zresztą czasu się cofnąć nie da. Dziś zawiódł Piotr Protasiewicz, który wygrywał jedynie z Nichollsem i słabymi Czechami. Poniżej możliwości pojechał również Maciej Janowski. Do niego z racji wieku aż takich pretensji mieć nie możemy, choć skoro młody Jepsen Jensen potrafił zdobyć 13 punktów...

Bardzo dobrze wypadł natomiast Krzysztof Buczkowski 11 oczek w debiucie w kadrze, w tym dwa bardzo cenne biegowe zwycięstwa - chyba więcej od niego wymagać nie mogliśmy.
Nie mamy też prawa mieć pretensji do Tomasza Golloba. Co prawda nie wyszły mu dwa pierwsze biegi (a w zasadzie jeden, bo w pierwszym jechał do upadku równo z Iversenem), ale później pokazał swoją wielką klasę ciągnąc wózek z napisem "reprezentacja Polski". Ciężko sobie wyobrazić naszą ekipę bez niego. A zapewne niebawem trzeba będzie...

Cóż, nie ma nas już w DPŚ. Trzeba się z tym pogodzić. Swoje zrobiły kontuzje (Hampel, Kołodziej, Dudek), ale chyba też akurat w tej dyscyplinie byliśmy zbyt rozpieszczeni sukcesami i niejako z automatu wymagaliśmy ich również teraz. A na zwycięstwa nikt nie ma patentu. Pamiętając o tym czekamy do następnego roku, gdzie z głodem sukcesu nie powinien się powtórzyć podobny wynik.